Najnowsze wpisy, strona 5


MOJA KARIERA BIEGACZA
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
27 lutego 2024, 21:51

   To nie jest tak, że robię podsumowania z mojej amatorskiej kariery biegacza, bo już nie zamierzam nigdy wystartować w zawodach, ale do tej pory nie wspominałem tego. Jak się pozbieram po kontuzji to wiadomo, że wrócę do biegania. Miło jest jednak powspominać najpiękniejsze momenty w moim dotychczasowym życiu. Oprócz wspomnień mam pełno koszulek, medali, numerów startowych i innych gadżetów. Czego w ogóle zacząłem startować na zawodach? Myślę, że to była taka potrzeba spełnienia marzenia z dzieciństwa. Zawsze chciałem związać moje życie ze sportem. Na tym się najlepiej znam. Marzyłem o karierze piłkarza nożnego czy tenisisty ziemnego bądź stołowego, a jak by to się nie udało to o karierze dziennikarskiej. I w jakiś sposób te marzenia spełniłem. Pisałem dla portalu sportowego przez rok czasu jako dziennikarz. Wcześniej pisałem na blogu o wydarzeniach sportowych, żeby sprawdzić czy mam jakiekolwiek pióro dziennikarskie. Okazało się, że ten portal po przeczytaniu moich wpisów na blogu uznał, że nadam się. Bardzo fajna przygoda. Szkoda tylko, że niewiele artykułów skopiowałem na bloga. Coś tam jednak zachowałem. Sportowcem też byłem, bo co prawda amatorem, ale poczułem jak to jest. Lepiej się patrzy potem na trud sportowców i opisuje to. Pewnie dlatego jak już wystartowałem na pierwszych zawodach to pokochałem to. Bez grupy biegowej Hermes i bez tych wspaniałych ludzi byłoby to niemożliwe. Nadszedł czas, żebym popisał o sobie, o historiach z zawodów, o emocjach, bo jednak troszkę przeżyłem. Sam jestem ciekawy ile z tego pamiętam.

 

03.05.2012 BIEG TRANSGRANICZNY GRYFINO-MESCHERIN

 

   Pierwszy start to był bieg na 10 kilometrów z Gryfina do Mescherin i z powrotem. Tradycyjny bieg, który odbywa się w moim mieście w Święto Konstytucji 3 maja. Bliskość Niemiec powoduje, że bieg odbywa się w dwóch państwach. Kto by pomyślał wtedy, że Konstytucja w zasadzie ma coraz mniejsze znaczenie, a i możemy doczekać czasów, że Polska będzie należeć do Niemiec. Skupmy się jednak na zawodach biegowych. Dostałem fajny numer startowy, bo 21. Trasę znałem i wymyśliłem sobie, że będę w pierwszej dwudziestce. Nie wiem skąd mi się to wzięło w głowie. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Mój poziom przez czas startów na zawodach to była połowa stawki. Jak dla kogoś kto nigdy nie biegał i nienawidził biegania to myślę, że to wystarczający poziom. Stresu było bardzo dużo co jest zrozumiałe. Biegałem wtedy z pomiarem pulsu. Ustawiłem sobie, że jak będzie puls 180 to wtedy to znak, że mam zwolnić. Pojawiał się wtedy sygnał dźwiękowy. Podczas biegu miałem wrażenie, że bez przerwy ten pulsometr mi dawał znać, że "umrę" zaraz. Było też bardzo duszno co zapowiadało burzę. Warunki były bardzo ciężkie, bo było mało tlenu w powietrzu. Biegło mi się bardzo dobrze. Nie wiedziałem na jaki czas mnie stać. Niewiele wiedziałem więc dawałem z siebie maxa. Czas 48:01 więc z perspektywy czasu w tej duchocie to był jak na mnie dobry czas. Nie pamiętam kiedy zrodził mi się ten pomysł startu, ale myślę, że przynajmniej 2 miesiące przed więc ostro się przygotowywałem. Urodziłem się w maju więc to też był dobry miesiąc na debiut. Nie wydarzyło się nic takiego co by mi bardzo zapadło w pamięć. Z pewnością przez cały dzień chodziłem dumny jak paw. Poczułem się sportowcem. Wielu biegaczy nigdy nie startowało pewnie w zawodach. Chodzi mi o amatorów, którzy biegają sami dla zdrowia. Nie każdy czuje taką potrzebę. Ja chciałem się po prostu sprawdzić, poczuć atmosferę, zobaczyć jak to jest. Jedni biegają sobie samotnie, inni wolą w grupach, a jeszcze inni jeżdżą na zawody. Wydarzyło się jednak coś proroczego. Jak dostałem numer startowy to wiedziałem, że 21 będzie dla mnie szczęśliwe. Nie wiedziałem jeszcze dlaczego... Okazało się, że po biegu losowano nagrody i miałem przeczucie, że coś wylosuję. Przeczucie mnie nie myliło, wygrałem torbę taką podróżną dla biegacza. To był znak, że nie mogę poprzestać na jednych zawodach. Potem wszędzie zabierałem tę torbę. To coś jak podróżnik dostaje tobołek tak ja dostałem tę torbę. Masz torbę sportową więc zacznij jeździć na inne zawody też. Jak to jednak zrobić, z kim itd. i gdzie... Tego jeszcze nie wiedziałem. Ta torba to był jednak znak. Po drugie spodobało mi się to wszystko. Wystarczy, że zamarzysz sobie, że może nie wiesz jeszcze jak i z kim, ale, że chcesz brać udział w wielu zawodach. Wysyłasz takie marzenie gdzieś w górę, a wtedy wszystko zaczyna się dziać jak marzysz. Nie możesz jednak wysłać do Wszechświata energii, że nie wiesz. Na zasadzie w sumie to marzę o czymś, ale czy ja wiem czy tak mocno, a może tak po cichutku, a może nie marzę w zasadzie, może to głupie... Wtedy to się nie spełni. Wszechświat oczekuje jasnej deklaracji. Musi być tym mocne pragnienie i przekonanie, że tak marzę o tym i chcę to zrealizować. Nie wiem jeszcze jak, ale bardzo chcę. Wysyłasz taką energię marzenia i wtedy znajdujesz wszystko co potrzebujesz i wszystkich, którzy Ci pomogą. Miałem tak kilka razy w życiu i wiem, że to działa. Nie wolno tracić wiary w marzenia. Utrata jakichkolwiek niszczy naszą duszę i serce. Poddajemy się tylko temu co jest, a wtedy nasze życie staje się smutne. Przecież każdy z Nas jest wyjątkowy i niepowtarzalny. O mnie często mówią, że jestem "wariat" i dla mnie jest to komplement. Nigdy nie umiałem być normalny i jak wszyscy. Pozytywni "wariaci" dają temu światu energię i światło. Bycie sobą nie jest łatwe i też czasami mam przemyślenia, że może coś napisałem komuś za ostro, że może nagadałem głupot, że może kogoś niewłaściwie oceniłem, że może to ja się mylę w wielu kwestiach, może nikt mnie nie rozumie. To jest zgubne myślenie bardzo. Na zasadzie zrobię coś czy powiem, ale co pomyślą inni... Jeżeli jednak nie wyrażasz siebie, swoich emocji to znaczy, że się blokujesz. Nie jesteś wtedy już sobą. Dopasowujesz się np. do większości. Myślisz jak większość. Zachowujesz się jak większość. Ja taki nie byłem, nie jestem i nie będę. Wyrażam siebie tak jak czuję w danym momencie. Lepiej mylić się, popełniać błędy, ale mieć własne przemyślenia i własne spojrzenie na świat. Ja jak biegałem na zawodach to sam na sobie wszystko sprawdzałem. Co mam jeść, ile mam trenować, ile odpoczywać. Nie ma żadnych gotowych szablonów, bo każdy z nas jest inny. Umiejętność wsłuchania się w siebie, w swoją duszę, serce i ciało. Na zasadzie, bo w tej książce napisano, że tak mam trenować albo w tej telewizji mówią prawdę o świecie. Poszukaj siebie w tym wszystkim i prawdy dla siebie. Ja nie miałem żadnej kontuzji jak biegałem na zawodach co oznaczało, że poczułem co jest mi potrzebne. Ktoś mądry powiedział, że jeżeli nawet jedna osoba zna prawdę o czymkolwiek to nie znaczy, że ta prawda przestaje istnieć. To jednak tematy na inny cykl. Zrobiłem sobie małą przerwę, ale wena tworzenia powoli, bo powoli, ale wraca. Tak czy owak trzeciego maja 2012 roku zacząłem swoją karierę biegacza amatora. Z nową torbą sportową, która przecież nie mogła leżeć zakurzona. Po coś mi ją dali. W życiu dostajemy sporo znaków, ale często je ignorujemy, a to błąd, bo jak zaczynasz je odczytywać to idziesz po prostu za tym.

 

 

27.05.2012 rok PÓŁMARATON KOLEŻEŃSKI SZCZECIN

 

   Szybko znalazłem sobie nowy cel startowy. W tym samym miesiącu postanowiłem wystartować w Szczecinie w półmaratonie. Nie czekałem więc długo, żeby sprawdzić się na dystansie dłuższym. To był taki kameralny bieg, a uczestników była tylko setka. 1:45:03 to był mój czas więc jak na moje czasy z półmaratonów bardzo dobry. Do tego bieg odbywał się w lesie. Pierwszą dyszke i pierwszą połówkę przebiegłem bardzo szybko jak na mnie. To pewnie wynikało z całkowitej niewiedzy. Potem zaczynasz już poznawać swoje możliwości, wiesz kiedy jest szybko, a kiedy za wolno. Zaczyna się już kalkulacja, a najpiękniejsze w bieganiu jest właśnie to jak nic nie wiesz. Nie znasz trasy, nie znasz granicy swoich możliwości. Biegniesz ile sił w nogach, bo nie masz pojęcia kiedy będzie kryzys. To też jest właśnie piękno zawodów. Startujesz w nowym miejscu, nie znasz trasy. Na treningach to co innego. Nawet teraz jak biegam to mam kilka tras i ja mniej więcej wiem kiedy będę zmęczony, kiedy zwolnię. Wiem co mnie czeka, a to z czasem staje się monotonne. Nowe doznanie jest zawsze fascynujące. Wiesz na zawodach oczywiście  w jakim czasie biegasz na kilometr. Sprawdzasz stoper i wtedy kontrolujesz to. Ja miałem coś takiego, że nie potrzebowałem stopera. Byłem tak wyregulowany, że potrafiłem wiele kilometrów trzymać tempo jakie chciałem. Stoper był tylko moim potwierdzeniem. Wiadomo, że na początku szukałem biegów w okolicy i kogoś kto mnie tam zawiezie. Jak widać wyzwań się nie bałem, bo bardzo szybko szarpnąłem się na półmaraton. To też było dobre, bo złapałem doświadczenie i już wiedziałem, że mogę startować nie tylko na 10 kilometrów. Wtedy jednak jeszcze nie znałem grupy, która jeździła razem na zawody. Sam odkrywałem nowe miejsca w najbliższej okolicy. Pełne szaleństwo to się zaczęło potem z grupą Hermes. Pierwsze kroki stawiałem jednak sam nie znając nikogo. Nie znałem żadnego biegacza wtedy. Typowy ja, czyli często indywidualista i kot chodzący własnymi ścieżkami, ale trzeba pamiętać zawsze w życiu, że jest wiele osób, które Ci mogą pomóc. Kiedyś o tym zapomniałem i zostałem całkowicie sam, a to się może skończyć dramatycznie. To też jest problem, bo jak mam gorszy okres to wolę, żeby świat i ludzie o mnie nie wiedzieli, że istnieję. Chowam się jak ślimak do muszli... Jak jesteś otwarty na świat i wyzwania to i świat się otwiera, a jak się zamykasz to i świat robi to samo. Jak teraz patrzę na zawody w których uczestniczyłem w 2012 roku to wcale nie było ich tak mało. O tym jednak w kolejnym wpisie, bo zbliża się noc. Palec daje znać o sobie, łydka o dziwo od południa jakoś mniej. Normalnie aż się boję wstać rano i poczuć ten ból pospinanej i zastanej łydki. Ból jest przyjacielem biegacza, ale tego bólu łydki nie nazwę przyjacielem. Bardziej ból taki jakby mi ktoś zadawał tortury. Biegacz i maratończyk to twardzi ludzie więc zniosę to i będę wiedział co mam robić, żeby wrócić do pełnej sprawności. Na razie to ja jednak marzę, żeby chodzić bez bólu, a co dopiero biegać... Widocznie tak ma być teraz i mam dostać lekcję cierpienia. Dostawałem znaki, że coś się zdarzy złego i faktycznie tak jest. Muszę się tylko wsłuchać w siebie, w serce i duszę i znaleźć odpowiedź czego to się stało i jaką mam z tego lekcję wyciągnąć. Może to być też kara za "coś", bo i takie myśli mam...

MOJE MARATONY
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
26 lutego 2024, 20:03

 

14.09.2014 - MARATON WROCŁAW

 

   Wydaje mi się, że to był najpiękniejszy maraton. Chodzi mi o całe miasto, o ryneczek, o zabytki. Dużo zobaczyłem ciekawego. Bardzo fajna trasa i dość trudna. Zamarzyło mi się pobicie rekordu życiowego, czyli czas w okolicach 4 godzin. Dzień wcześniej ktoś jednak wpadł na pomysł długiego spaceru po mieście. Nie to jednak było przyczyną, że z rekordu życiowego nic nie wyszło. Było po prostu za gorąco jak na maraton. Pamiętam taki długi podbieg do jakiegoś mostu i tam był dopiero 10 kilometr, a ja już byłem tak zmęczony, że wiedziałem, że będzie ciężko. To na tym maratonie zgubiłem gdzieś 2 kilometry ze świadomości. Biegłem coraz bardziej zmęczony i ujrzałem, że jestem na 22 kilometrze... Biegnę dalej i znów widzę 22 kilometr... No nic. Może coś mi się pomyliło, ale jak znów ujrzałem 22 kilometr to uznałem, że już jest ciężko i odpływam. Na szczęście spotkałem miłą panią na 25 kilometrze. 10 kilometrów sobie biegliśmy razem i rozmawialiśmy. Opowiedziała mi pół życia swojego, do tego wszystkie choroby, które miała i ma. Zastanawiałem się jak ona daje radę. Maratończyk powinien być przed biegiem całkiem zdrowy i żeby nic nie bolało. Okazuje się jednak, że wiele osób biegnie z dolegliwościami albo z małymi kontuzjami. Nie wiem czy to hart ducha, głupota czy uzależnienie... Ale ją jednak podziwiałem, że mimo wszystko biegnie. Mało tego. Na 35 kilometrze po prostu mnie odstawiła. We Wrocławiu miałem czas 4:23 więc niewiele szybciej niż w Lęborku, a tam przecież biegłem na samej wodzie i bardzo dużo szedłem. We Wrocławiu jednak pokonał mnie upał. Miałem jednak siłę na swój finisz. Nic nie przebije Dębna, ale tu też pokazałem moc na ostatnich 200 metrach. Znów ostatnie kilometry to marszobieg, przyśpieszenia i rozciąganie. Niektórzy się dziwnie patrzyli jak robię krótkie sprinty, ale przecież chciałem sobie pofrunąć do mety. Tu odcięło mnie na mecie. Byłem tak zmęczony, że nie miałem żadnych myśli. Sobie szedłem i szedłem i szedłem. Coś tam piłem, ale nie dochodziło do mnie nic. Byłem jednocześnie w tym wszystkim i jednocześnie obok tego wszystkiego. Bardzo ciekawe doznanie. Niby wiesz gdzie jesteś, niby widzisz ludzi, widzisz wszystko wokół, ale inaczej. Coś jak w takim transie. Wewnętrzna radość i zero myśli. To mi też uświadomiło jaki to był wysiłek ze względu na ten upał. Organizator też widział, że warunki są bardzo ciężkie i mimo limitu 6 godzin pozwolił wszystkim ukończyć maraton. To był fantastyczny gest i podziwiałem tych ostatnich, którzy słaniali się na nogach, upadali niektórzy, ale podnosili się i szli dalej... Dostawali wielką owację i to też ich niosło. Ci ludzie, którzy za metą po prostu upadali byli dla mnie zwycięzcami. Oni naprawdę pokonali siebie. Rzadko się widzi takie obrazki, bo przecież człowiek przybiega, przebiera się, idzie zjeść, napić się. Tutaj jednak wszyscy co jedli i pili oglądali na telebimie jak Ci ostatni walczą resztkami sił, żeby dotrzeć do mety. Mi przeszło przez myśl, że chciałem pobić życiówkę, ale jak ujrzałem tych ludzi to zobaczyłem prawdziwe piękno walki człowieka. Łzy się aż cisnęły do oczu. Oni przecież nie wystartowali z myślą o jakimś czasie. Oni wystartowali, żeby po prostu pokonać ten dystans. Wiedziałem ile mnie kosztował ten maraton w upale, a co dopiero ich. I wyobraźcie sobie, że zdjęto by ich z trasy po limicie 6 godzin... To niebyłoby ludzkie... Ja jakbym jechał w tym ostatnim samochodzie i miał powiedzieć takiemu człowiekowi, że sorry, ale zostało mi Ci do mety 500 metrów, ale czas się skończył... Nie umiałbym tego zrobić, nie spojrzałbym takiemu człowiekowi w oczy. Jeszcze bym mu sam pomógł dobiec do mety czy dojść. Ci ludzie pewnie pierwszy raz pokonywali maraton. Każdy pewnie miał inną motywację. Nie byli pewnie świetnie przygotowani, ale mieli wiarę, że to zrobią i wielkie marzenie. Kto wie... Może takie pokonanie maratonu pozwoliło im zmienić swoje życie? Może spojrzeli na siebie jak na Wojownika? Może wrócili do domu i powiedzieli tak zrobiłem to. Może ktoś w nich nie wierzył, a oni sami uwierzyli w siebie... Takie momenty pokonania siebie mogą dać bardzo wiele na dalsze życie. Oni byli prawdziwymi Wojownikami, bo podjęli walkę i to do końca, do utraty ostatnich sił. Mieli większą wiarę w swoje marzenie niż pozwalała na to ich kondycja fizyczna. Wszechświat im pomógł również przez organizatora, który zrozumiał, że nie może ich ściągnąć z trasy. Nie może im zabrać marzeń. Na jego miejscu zachowałbym się tak samo. Ludzie robią różne szalone rzeczy, żeby pokazać sobie na co ich stać, żeby uwierzyć w siebie, że pozbyć się blokady umysłu, żeby spojrzeć na siebie i na rzeczywistość inaczej. Maraton jest jedną z takich szalonych rzeczy. Dla tych ludzi właśnie, którzy chcą się zmieścić w limicie 6 godzin. Dla nich celem nie jest żaden czas. Jak już jesteś na trasie zrobisz wszystko, żeby dotrzeć do mety. Widziałem ludzi, których tak odcinało, że mdleli na trasie i tracili przytomność. To jest dopiero walka do końca. Ktoś logicznie myślący stwierdzi, że to niemożliwe, żeby człowiek biegł i nie odbierał sygnałów z umysłu i ciała, że powinien się zatrzymać. Nigdy czegoś takiego nie doznałem, ale na jednym biegu w potwornym upale, a był to półmaraton widziałem tyle osób leżących na chodnikach, słyszałem tyle syren karetek, że pierwszy raz od 15 kilometra na półmaratonie szedłem. Byłem niedaleko takiego stanu. Uczucie oszukania umysłu jest ciekawym doznaniem i zdarza się to często właśnie podczas biegu, który jest albo długi albo jest wysoka temperatura. Wszystko wtedy dzieje się w innym czasie. Czas płynie inaczej.

 

 

12.10.2014 - MARATON POZNAŃ

 

  We Wrocławiu nie udało mi się pobić życiówki więc postanowiłem, że nastąpi taka próba w Poznaniu. Październik, czyli idealna temperatura dla maratończyka. Nie za zimno i nie za gorąco. Przed startem nie wiedziałem, że będzie to mój ostatni maraton. Wiedziałem jedno. Byłem w bardzo wyskiej formie i czułem to. Czasem jednak zdarza się infekcja jak jesteś w wysokiej dyspozycji. Pech chciał, że przyplątała się grypa na tydzień przed zawodami. Ja zamiast odpuścić treningi jeszcze na kilka dni przed maratonem biegałem chory. Moje plany runęły w gruzach. Im bliżej maratonu tym bardziej myślałem czy mam pobiec. Wydawało mi się, że jak pobiegnę zaraz po chorobie to nie będzie to dobre dla mojego organizmu. Mimo to pojechalem do Poznania i w noc przed maratonem spociłem się bardzo mocno. Organizm walczył z infekcją i akurat w dzień startu poczułem się lepiej. Na tyle dobrze, że postanowiłem jednak pobiec. Wiedziałem, że życiówki nie będzie. Bałem się tylko czy organizm sobie poradzi. Wciąż przecież walczył z infekcją. I faktycznie na 10 kilometrze aż poczułem ból w sercu co pokazało mi, że powinienem nie szaleć. Czas 4:25, czyli w normie, ale byłem pewien, że jakbym był w pełni zdrowy to mogłem się zakręcić koło 4 godzin. Trasa sprzyjała i pogoda też. Finisz też oczywiście był, ale najbardziej zapamiętam koleżankę, która debiutowała w maratonie. Ona ogólnie była szybsza ode mnie, ale jednak maraton to maraton. Tutaj nic nie wiesz jak biegniesz pierwszy raz. Było ponad 6000 biegaczy, a ja jej powiedziałem przed startem, że spotkamy się na trasie. Nie wiem ile było na to procent szans, ale fakt faktem, że koło 35 kilometra biegnę i nagle widzę ją idącą z kimś. Bardzo się zdziwiła, że się spotkaliśmy. Też się zdziwiłem, ale widocznie tak miało być. Dzieje się tak czasami albo często, że nie dostrzegamy sygnałów, które nam dają inni. Czasami przypadkowo spotykasz kogoś i czujesz się tak jakbyś znał tę osobę długi czas. Od razu łapiesz fajny kontakt. Możesz kogoś przeprowadzić przez pierwszy półmaraton, możesz być z kimś na jego pierwszym maratonie. Czujesz, że coś Ciebie ciągnie do kogoś, ale nie ryzykujesz. To są takie momenty, że jeżeli nie chcesz dostrzegać sygnałów to coś stracisz na zawsze i nigdy się już nie dowiesz o co chodziło tak naprawdę. Jeżeli patrzysz na siebie źle to wcale nie znaczy, że ktoś inny nie dostrzeże w Tobie czegoś dobrego. Ktoś widzi coś w Tobie czego Ty nie widzisz albo nie chcesz widzieć. Być może coś przegapiłem. Byłem wtedy Wojownikiem, ale czy szukałem Miłości? Może byłem tak skupiony na bieganiu, że uznałem, że to nie dla mnie. Miłość jest jednak dla wszystkich, bez niej jesteśmy uboższi. Czasem jednak ją przeoczymy, a jest tak blisko Nas, a może unikamy jej, bo się boimy np. odrzucenia. Jeżeli jednak nie uczynisz żadnego kroku, żeby się przekonać to zostaniesz z tą niewiedzą do końca życia. Tak czy owak ten maraton kojarzy mi się właśnie z tą koleżanką. Mogło to być nawet nasze ostatnie spotkanie w życiu. Czego tak naprawdę brakowało w mojej krótkiej, ale intensywnej karierze amatora biegacza trwającej koło 3 lat? Chodzi mi tu wyłącznie o zawody. Brakowało mi właśnie miłości. Przeżyłem to dopiero później. Tak czy owak po tym maratonie już startowałem w niewielu zawodach. Tak jakbym zamykał jakiś rozdział mojego życia.

 

 

MOJE MARATONY
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
26 lutego 2024, 17:13

 28.09.2013 rok - MARATON PUSZCZY GOLENIOWSKIEJ

 

   Dlaczego zebrało mnie teraz na pisanie o bieganiu i maratonach? Bo nie mogę biegać przez palec u stopy i łydkę. Ból spiętej łydki z rana porównałbym śmiało do bólu podczas maratonu. Potrafię przekraczać progi bólu, bo na tym polega bieganie, ale nie podoba mi się to co się teraz dzieje z moją lewą nogą... Ale do rzeczy. Nie wiem czemu wybrałem ten maraton na debiut. Większość mnie przestrzegała, że jest on bardzo ciężki. Bieganie po lesie tyle kilometrów do najłatwiejszych nie należy. W tamtym czasie nie było jednak dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia. Co ciekawe miałem biec w innych butach, ale bolący duży palec u stopy sprawił, że musiałem założyć inne. Do tej pory biegam w tych butach mimo, że ich stan najlepszy nie jest. Sklejam co mogę, bo moja stopa tak się przyzwyczaiła do nich. Biegałem w nich na każdych zawodach po lesie i różnych terenach, które nie były asfaltem. Trwają ze mną do tej pory te Asicsy, ledwo zipią, ale dają radę. Maraton ten polegał na tym, że były 4 pętle po 10 kilometrów. Ogólnie był też bieg na 10 kilometrów i półmaraton. Wyglądało to więc tak, że po pierwszym okrążeniu kończyli Ci co biegli na 10 kilometrów, a po drugim Ci co biegli półmaraton. Uczestników wielu nie było, a na trzecim okrążeniu biegłem już sam... Maratończyków było tylko sześciedzięsieciu więc to w zasadzie garstka. Poczułem się jakbym biegł na treningu po lesie. Przede mną nikogo i za mną też nie. Po jakimś czasie jednak dogoniłem jednego biegacza. Okazało się, że był to lekarz i na dodatek biegł na kacu. Razem pokonywaliśmy ostatnie 15 kilometrów. Czułem się znakomicie. On niestety słabł coraz bardziej. Widocznie po to mnie spotkał, żeby dać radę. Do tej pory nie wiem czy by nie szedł ostatnich kilometrów. Tak czy owak wspierałem go jak mogłem, siadały mu łydki. Nie miałem żadnego kryzysu większego czy żadnej "ściany" jak to mówią maratończycy. Czas osiągnąłem słaby, bo 4 godziny i 33 minuty. Nie o czas tu jednak chodziło, ale o pokonanie królewskiego dystansu. Kolegę zostawiłem dopiero na jakieś 200 metrów przed metą gdyż chciałem zrobić mocny finisz. Niesamowite jest to jak widzisz linię mety i już wiesz, że dałeś radę. Ja wręcz dostałem "skrzydeł". Widać na zdjęciu jak unoszę się wręcz nad ziemią i tak się czułem. Trzeba ponadludzkiej mocy, żeby ostatnie 100 metrów biec tak jakby się zaczynało. Grozi to nawet kontuzją, bo przecież mięśnie i ścięgna są obolałe i ponaciągane. Czy myślisz o tym w takim momencie? Jesteś na takiej euforii, że zrobiłeś to, że chcesz pofrunąć na metę. Cudowne uczucie. Uczucie spełnienia. Kolega dobiegł na metę wolniej i rzucił mi się w ramiona dziękując. Czuł, że jakby biegł sam mógłby nie dać rady. Takie historie są częste na zawodach czy maratonach. Ludzie, którzy nigdy się nie znali i są dla siebie obcy stają się nagle najważniejsi dla Nas. U nas to było 15 kilometrów. I to jest piękne. To jest najpiękniejsze w człowieku o czym często zapominamy. Bezinteresowna pomoc. Tu akurat ja byłem dla niego wsparciem duchowym. Kto wie czy gdybym mu nie pomagał to by mi się tak dobrze biegło. Kto wie co by było jakbym biegł samotnie? Może wtedy ja bym nie dawał rady. Wspólna podróż jest zawsze ciekawsza. Rozmawiając odganiasz złe myśli. Nie skupiasz się ile do końca, nie zagłębiasz się w swoje myśli. Do tego masz misję. Pomóc komuś kto potrzebuje pomocy. Pamiętam też taki ból nóg, że nie mogłem zejść po schodkach za metą. Nigdy wcześniej nie czułem jednak takiej radości, że wszystko mnie boli i ledwo chodzę. Dziś też ledwo chodzę i z bólem, ale akurat pozwala mi to go znosić, bo pamiętam bóle na maratonach, po nich i przez kolejne parę dni. Byłem bardzo zbudowany debiutem i nabrałem apetytu na więcej. Jak pokonasz pierwszy maraton to chcesz to poczuć znów. Dla mnie to nie były zwykłe biegi, ale prawie, że walka o przetrwanie. Myślę, że ludzie, którzy biegają powyżej 4 godzin tak do tego podchodzą. Chcą po prostu pokonać maraton, nieważne jak. Czy po tym pierwszym maratonie mogłem się nazwać Wojownikiem? Myślę, że tak, bo droga do tego była bardzo ciężka. Tylko ja wiedziałem i mój las ile trudu, znoju, potu, bólu to kosztowało, ale było warto. Finiszując czułem się jak we śnie. W głowie miałem jedną myśl. Zrobiłem to o czym nie śmiałem nawet marzyć. Marzenia są po to, żeby je spełniać. Jak wierzysz w to, masz serce do walki i mocnego ducha to zrobisz to nawet jak po drodze pojawią się wątpliwości. Zawsze takie myśli się pojawią. Pojawi się strach i niepewność, ale jak to pokonasz, bo na tym to polega. Strach nie polega na tym, żeby go nie czuć, ale żeby mimo strachu zrobić to o czym się marzy. Jeżeli go pokonasz okaże się, że miał on tylko wielkie oczy. Jak stawiasz pierwszy krok na maratonie to strach mija, bo zaczynasz walkę. Wtedy wojownikowi wszystko sprzyja. Wszechświat czy Boskość widzą, że Wojownik miał obawy i niepewność, ale jednak rozpoczął walkę nie wiedząc co go czeka. Kto wie... Może ten lekarz zjawił się na mojej drodze, żebym nie zapętlił się we własnych myślach, żebym nie myślał o sobie. Może to spowodowało, że biegło mi się świetnie. Nie wiesz kiedy trafisz na duszę, która Ci pomoże albo której Ty pomożesz...

 

 

  06.04.2014 - DĘBNO MARATON

 

  Wielu maratończyków uważa, że pierwszy maraton powinno się biec w Dębnie. Trasa jest łatwa więc można wykręcić również rekord życiowy. Kolejnym plusem jest to, że to jest pierwszy większy maraton na wiosnę. Wszyscy są głodni biegania po zimie. Wielu ma niepewność czy kilometry zrobione zimą dały odpowiednią formę. Przed pierwszym maratonem zrobiłem sobie bieg na 30 kilometrów, przed Dębnem nie miałem na to czasu ani siły. Zimą trenowałem w zasadzie raz w tygodniu. Byłem listonoszem więc nogi dostawały w kość codziennie. Jedynie w środku tygodnia przed pracą robiłem sobie krótką przebieżkę może 30 minutową z różnymi przyśpieszeniami. W celu pobudzenia krążenia. W niedzielę zawsze robiłem sobie bieg po lesie 10-kilometrowy. To było moje całe przygotowanie do maratonu. Oczywiście codzienne chodzenie, chodzenie po schodach też wzmacniało mięśnie, ale sam trening biegowy był niewielki. Przed startem mówiło mi paru chłopaków, że za mało kilometrów zrobiłem zimą. Tyle, że ja codziennie z listami robiłem wiele kilometrów. Tak czy owak czułem się świetnie przed startem, byłem bardzo świeży. Nic mnie nie bolało. Czułem formę. Nie miałem jednak pojęcia czy starczy to na maraton. Liczyłem się z tym, że skoro nie biegałem na treningach nawet 20 kilometrów to może mnie odciąć w pewnym momencie. Miałem to jednak gdzieś. Nie miałem żadnych oczekiwań, żadnego parcia na czas. Chciałem tylko biec jak Forrest Gump. Nie dbałem o to kiedy mi braknie sił. Byłem przygotowany, że mogę nagle stanąć na jakimś kilometrze. To był mój najlepszy maraton w życiu w zasadzie bez wielkiego przygotowania. Może to ta świeżość, zero oczekiwań. Nie wiem. Wiem, że pierwsze 20 kilometrów leciałem jak na mnie bardzo szybko. Nawet kolega krzyknął, że za szybko biegnę. Ja jednak szedłem na całość. Tak po prostu się czułem fantastycznie. Nigdy nie myśl na jakimkolwiek biegu czy jakichkolwiek zawodach, że może za szybko, że może spuchnę... Im więcej analizujesz tym gorzej. Ja zawsze zaczynałem wolno swoje biegi i przyśpieszałem po połowie dystansu. Rekord jednak na półmaratonie wykręciłem dzięki koleżance, która zmieniła mi program w umyśle. Powiedziała mi Marcin ruszaj od startu tempem 5 na kilometr. Ja pomyślałem sobie w głowie, że przecież takim tempem padnę na 10 kilometrze, ale wiecie co... Dzięki niej zaryzykowałem. Pomyślałem sobie a co mi tam, zobaczymy. I faktycznie trzymałem się między 4:50 a 5:10 na każdym kilometrze prawie do końca. Odcięło mnie bodajże 2 kilometry przed metą, ale wiedziałem, że pobiję rekord życiowy. Gdyby nie ona pewnie bym zaczął między 5:10 a 5:20 na kilometr i potem od połowy bym przyśpieszał. To mi pokazało, że jak czujesz się w formie idź na całość. Jak czujesz, że to jest twój dzień to nie myśl tylko biegnij. Wtedy zaczynają się dziać cuda. I ja tak miałem w Dębnie. To był mój dzień po prostu. Dopiero na 35 kilometrze spotkałem "ścianę". Było pamiętam dość ciepło, może trochę za ciepło. Przy bufecie poczułem, że nie mogę już biec... Nogi miałem silne, ale jakby organizm się zbuntował. Troszkę mnie to rozczarowało, ale z drugiej strony leciałem szybko od początku i widocznie to był kres. Potem już tylko troszkę biegłem, troszkę szedłem. Starałem się robić przyśpieszenia i rozciągać nogi na ile się da. Szykowałem się na finisz. Mocno zacząłem, a chciałem skończyć z przytupem. Na 300 metrów przed końcem ujrzałem cel, czyli metę. Mimo, że to była już czwarta godzina maratonu to ludzi dopingujących było sporo. Ja wbiegłem na metę jako 1272 uczestnik z czasem 4:09:59 co okazało się do dziś moim rekordem życiowym. Tego finiszu nie zapomnę jednak do końca życia. Na szczęście mam sporo fotek z tego finiszu gdzie widać jak się rozpędzałem. 200 metrów przed metą zacząłem przyśpieszać. Zacząłem mijać wszystkich. Ostatnie 100 metrów to po prostu gnałem. Pamiętam tylko głos spikera , który wyczytał moje nazwisko i zwrócił uwagę na to skąd ja mam jeszcze tyle sił. Widziałem ludzi, którzy podnieceni klaskali. Ja biegłem coraz szybciej i szybciej. Musiało to wyglądać imponująco. Mijałem innych jak tyczki slalomowe. Czułem się tak jakbym właśnie wygrywał ten maraton. Finisz jak ze snu. Za metą prawie zwymiotowałem. Nie wiem jak szybko biegłem, ale jak koledzy do mnie podbiegli krzycząc, że wygrałem tym finiszem to znaczy, że faktycznie szybko biegłem. Zawsze na każdym biegu robiłem finisz mocny, ale na maratonie jest to coś wyjątkowego, bo przecież skąd masz jeszcze wziąć siły na to? Ludzie człapią do mety. Meta jest oddechem ulgi. Dla mnie widok mety na maratonach rozbudzał we mnie jakąś nieziemską siłę. Coś co przeczyło logice. Na szczęście nic mi nie poszło, ani żaden mięsień ani ścięgno. Ten spiker, ci ludzie klaszczący sprawiali, że ja wciąż przyśpieszałem. Czasami jest tak, że jak coś zrobimy takiego nieoczekiwanego to sami jesteśmy w szoku na zasadzie skąd mi się to wzięło? Czy to napewno ja zrobiłem? Nieważne, które zajmujesz miejsce, ale jak zrobisz coś wyjątkowego to czujesz się jak zwycięzca i takie wspomnienie zostaje do końca życia. Teraz jak patrzę na te zdjęcia to jakbym przeniósł się w czasie i poczuł to... Może już nigdy nie zrobię takiego finiszu, ale już nie muszę. Bo ja już miałem SWÓJ MARATON I FINISZ ŻYCIA. Licząc wszystkie wspomnienia z zawodów to myślę, że Dębno i finisz są na pierwszym miejscu. Ja nawet dobrze nie widziałem kogo mijam ani ludzi dopingujących. Byłem tylko ja i meta, która się zbliżała. Czy można to nazwać czymś czego nie ogarnia umysł? On nie miał w tym momencie nade mną żadnej kontroli. Z pewnością jak się rozpędzałem to miałem w głowie, że chcę zrobić fajny finisz, ale przecież nie wiedziałem na co mi nogi pozwolą. One mnie jednak niosły i niosły. Dla mnie samego to było zaskoczeniem i to było dlatego takie piękne. Najpiękniejsze są chwile kiedy umysł nam mówi coś innego, a my go nie słuchamy i robimy to o czym marzymy w danej chwili. Spontanicznie poddajesz się temu cokolwiek to jest. Zwalniasz blokadę i do dzieła. Wtedy łączysz się ze Wszechświatem i siłą wyższą, która Ciebie prowadzi. Prowadzi Twoje serce, duszę i ciało. Poddajesz się temu stanowi. Umysł jest zwolniony na tę chwilę ze swojej roli. W momencie finiszu nie miałem żadnych myśli. Tylko Ja i linia mety. Nic się nie liczyło, nic, a nic. Jak często w życiu czujemy taki stan, że jesteśmy Wszechpotężni, że w danym momencie możemy wszystko? To jest wtedy ta energia z którą się łączymy omijając umysł. Nie zdarza się to często, ale warto pamiętać takie chwile.

 

 

  22.06. 2014 rok - MARATON LĘBORK

 

   Jednym z głównych celów maratończyka jest zdobycie "Korony Maratonów". Składa się na to pokonanie 5 maratonów w jednym roku. Ja tego nie uczyniłem gdyż w jednym roku kalendarzowym pokonałem 4 maratony, ale pierwszy maraton biegłem 28.09.2013 roku, a piąty 12.102014 roku więc tak czy owak zajęło mi to rok. Do tego nie pokonałem 5 maratonów, które trzeba przebiec, żeby dostać koronę. Ja pokonałem inne... I dla mnie to jest moja "Korona Maratonów". Co ciekawe maraton w Lęborku był ostatnim, który się odbył. Była to ostatnia edycja. Najtrudniejszy maraton jaki biegłem nie mając o tym świadomości. Ponad 500 zawodników więc liczba skromna jak na maraton. Okazało się, że większość to byli żołnierze. Nowością też było badanie lekarskie. Lekarz orzekał czy nadajesz się do startu. Po osłuchaniu mnie i sprawdzeniu pulsu stwierdził, że mój organizm jest niewytrenowany... Ja miałem za sobą już dziesiątki startów na zawodach i przebiegnięte dwa maratony. Zdębiałem jak to usłyszałem, ale jednak podpisał mi zgodę na bieg. Na każdym maratonie większym są bufety co parę kilometrów z wodą, czekoladą, cukrem, bananami, colą. W Lęborku nie było bufetów... Każdy sam sobie przygotowywał jedzenie z karteczką i po prostu na bufecie brał co przygotował. Dla reszty była tylko woda i woda z izotonikiem. Byłem człowiekiem małej wiary i nie dopuszczałem takiej myśli, że może nie być bufetu dla wszystkich... Rano zjadłem jakąś drożdżówkę, z dwa banany i to wszystko... Koleżanka mnie ostrzegała, żebym sobie wziął chociaż jakiegoś batona, bo nic nie dadzą. Przekonałem się o tym na własnej skórze dość szybko. Nie pamiętam ile tam było podbiegów, ale wydawało mi się, że jeden się kończył to zaczynał się drugi. Wszystko po asfalcie, ale te podbiegi były bardzo długie. Na 10 kilometrze była woda i izotonik. Pomyślałem sobie, że może za wcześnie, że powiedzmy może na 15 czy 20 kilometrze będzie coś do zjedzenia... Moje marzenia runęły na 20 kilometrze gdy ujrzałem tylko znów wodę i izotonik... Skosztowałem z bezsilności i bezradności izotonik, ale aż mi się cofnął... Postanowiłem więc biec na samej wodzie. Spotkałem koleżankę na trasie, która wzięła batona ze sobą i spytałem czy ma go jeszcze. Oczywiście nie miała go już. Na maratonie ważne jest, żeby jeść. W Dębnie schudłem 5 kilogramów przez 4 godziny. Co ja miałem jednak zrobić w Lęborku? Wiedziałem, że padnę dość szybko. Nie miałem na czym już biec. Zero paliwa. Na dodatek te podbiegi wchodziły mocno w nogi. Wiedziałem, że po 20 kilometrze kwestią czasu jest kiedy zacznę iść. Nie pamiętam już kiedy mnie odcięło. Bodajże zaraz po 30 kilometrze. Zdarzył się jednak mały cud jak to na maratonach gdzie ludzie sobie pomagają. Pewien biegacz poczęstował mnie trzema kostkami czekolady. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej ani później cieszył się z czekolady. Wiedziałem, że jakoś bardzo mi to nie pomoże, ale zawsze to lepsze niż sama woda. Wzmocniło mnie to też jakoś mentalnie i starałem się biec ile mogłem i na ile pozwalała energia. Jakoś dotrwałem do mety, ale końcówka dłużyła się niemiłosiernie. Spytałem się jakiegoś biegacza czego tak mało ludzi tu startuje, a on, że dlatego, że jest ciężko. To prawda. Miał rację. Podbiegów było mnóstwo na trasie. 4:24 to był mój czas więc w tych warunkach uznałem to za wielki sukces. Na żadnym maratonie tyle nie szedłem co w Lęborku. To była prawdziwa walka o przetrwanie na samej wodzie i 3 kostkach czekolady, a podobno jak stwierdził lekarz, mój organizm był niewytrenowany. 4 i pół godziny prawie bez jedzenia i jednak dałem radę. Szkoda, że nie spotkałem tego lekarza na mecie. Jakoś nie padłem po drodze, a powinienem bez dostarczania organizmowi energii z pożywienia. Nie zapomnę jednak tego uczucia na 20 kilometrze jak ujrzałem brak jedzenia na bufecie. Wtedy moje siły dodatkowo osłabły i wiedziałem już co mnie czeka. Agonia... Warto było się jednak przekonać ile mogę biec na samej wodzie. To też jest doświadczenie... Bolesne, ale jednak... Wszystko to sprawiło, że to był jedyny maraton kiedy czułem niemoc i bezradność. Nawet finiszu nie zrobiłem, bo nie miałem z czego już. Od 20 kilometra cel był prosty. Biec jak najdłużej się da, a potem iść i troszkę podbiegać.

BIEGANIE
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
25 lutego 2024, 15:51

   Bieganie dało mi tak naprawdę drugie życie. Pokazało mi jaką mam siłę wewnątrz sobie o której istnieniu nie miałem pojęcia przez 30 lat życia. Czasem musisz spaść na samo dno i widzisz tylko czarne barwy. Poddajesz się destrukcyjnym myślom każdego dnia, a one ciebie niszczą i karmią się Tobą. Nie dostrzegasz światła w tunelu, bo nie chcesz go nawet ujrzeć. I ja tak miałem. Był to długi okres, aż stał się nie do zniesienia. Nie chciałem już tu być, nie widziałem celu, nie miałem żadnej motywacji. Próba zakończenia tego żywota nie powiodła się. Nie ucieszyło mnie to w ogóle, bo nic się nie zmieniło w postrzeganiu siebie i tej rzeczywistości, którą wykreowałem. Lęk, strach, niepokój. Wtedy ważne jest, żeby ktoś pokazał ci drogę do jasności i do walki. Na początku byłem zmuszany do tego. Codziennie o 18 jabłko, banan i pomarańcza, 10 brzuszków, 10 przysiadów, 10 pompek. To był początek długiego okresu powrotu do jasnej strony mocy. Nie widzisz celu jak zaczynasz tę drogę, zastanawiasz się co ci dadzą te owoce i te ćwiczenia codzienne. Co one mają niby zmienić? Mają zmienić, że poczuję się pewny siebie, wartościowy? Jak mają zbudować moją psychikę? Robisz to, ale nadal mrok dochodzi do głosu. Jakieś siły zła mówią Ci, że i tak to nic nie da. Siły, które Ciebie opętały i wysysają całą energię z Ciebie. One nie chcą, żebyś zaczął iść w stronę światła. Chcą Ciebie nadal posiadać, Twoją energię, umysł, duszę i serce. Po miesiącu ćwiczeń poczułem zalążki pozytywnego myślenia. Zacząłem sam wymyślać ćwiczenia i ilość powtórzeń. Coś się we mnie zmieniało, aktywowałem siłę z wnętrza siebie. Coraz więcej brzuszków, pompek, przysiadów i do tego skakanka. Treningi stawały się coraz mocniejsze i coraz bardziej katorżnicze. Znalazłem cel. Zbudować psychikę swoją poprzez siłę fizyczną. Mroczne siły opuściły mnie, bo stawałem się coraz silniejszy. Nie były w stanie już kontrolować mnie. Wszystkie złe i destrukcyjne myśli zniknęły z mojej głowy. Nigdy wcześniej nie robiłem tylu pompek, brzuszków i przysiadów. Jednak moja sylwetka nie zmieniała się, nie rzeźbiła się. Czułem moc, ale czułem się nadal za gruby. Przyszło mi na myśl, że trzeba podjąć wysiłek wydolnościowy i że bieganie może mi pomóc. Nienawidziłem jednak biegać. Za dzieciaka sporo się ruszałem, ale bardziej piłka nożna czy tenis ziemny. Bieganie wydawało mi się, że jest nie dla mnie. Pokonanie 1000 metrów było koszmarem dla mnie. Tutaj jednak chodziło o to, żeby schudnąć i byłem gotowy do walki. Szybko okazało się, że początki były marszobiegami. Każdego kolejnego dnia starałem się jednak przebiec jak najwięcej. Ograniczał mnie palący ból w zgięciu prawej stopy. To była przeszkoda wydawałoby się nie do pokonania. Miałem jednak taką siłę w sobie, że tliła się nadzieja, że może ten ból w końcu minie, że może coś tam musi się odblokować, że może w końcu krew tam będzie płynąć tak jak trzeba. Nie poddawałem się i okazało się, że z dnia na dzień ból stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zniknął. Wtedy poczułem, że teraz mogę wszystko. Nie wiedziałem ile będę w stanie przebiec i w jakim czasie. Nie zastanawiałem się nad tym. Ważne, że po miesiącu zgubiłem 10 kilogramów wagi. Nie patrzyłem już na siebie w lustrze jak na obrzydliwego pączka, ale jak na wojownika. Jeżeli jednak stajesz do walki nie możesz zadowalać się tym co już masz i co osiągnąłeś. Nie znasz przecież swoich granic możliwości. Nie wiesz na co Ciebie stać i to jest piękne. Zaczynasz kochać bieganie. Zaczynasz kochać ten ból i zmęczenie. Chcesz więcej i więcej. Miałem swoje trasy i zapisywałem czasy. Stawałem się coraz szybszy. Potrafiłem już pokonać 10 kilometrów. Wtedy narodziła się myśl, że może tak wystartować na zawodach. Nie zapomnę tego jak wymyślilem sobie w głowie, że jestem w stanie na zawodach być w pierwszej dwudziestce. Irracjonalne marzenie całkowicie oderwane od rzeczywistości, bo przecież nawet nie sprawdziłem jaki czas trzeba mieć, żeby być w czubie na zawodach. To jednak mnie napędzało na treningach. Wierzenie edytuje rzeczywistość. Pamiętam jak stanąłem na starcie, wszyscy ruszyli i po 100 metrach już wiedziałem, że moje tempo nie jest na bycie na przodzie. Czy to jednak w jakiś sposób mnie zniechęciło? Pewnie, że nie. Dałem z siebie wszystko i byłem w połowie stawki co stało się moim przeznaczeniem. Na każdych zawodach plasowałem się w połowie mniej więcej. Takie były początki mojej przygody z bieganiem. 

  Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że bieganie uratowało mi życie. Dało mi siłę do walki z życiem. Stałem się wojownikiem. Dwa lata startów na zawodach to były moje najpiękniejsze chwile w życiu. Miałem za dzieciaka marzenie, że będę sportowcem i w ten sposób to marzenie się spełniło. Co prawda amatorsko, ale żyłem jak sportowiec. Dbałem o siebie, jadłem co trzeba. Zero papierosów, czasem piwo i to wszystko. Jeżeli masz swój czas, swoje "5 minut" to wykorzystaj je jak najlepiej. To może się już więcej nie zdarzyć. Tak do tego podchodziłem. Na starcie każdego biegu czułem, że to może być mój ostatni bieg, a wtedy dajesz z siebie wszystko. Spełniasz marzenia i piszesz swoją historię. Nie wiesz przecież czy coś się nie zdarzy, czy nie doznasz kontuzji, czy nie złapiesz przesytu tego wszystkiego. Każdy bieg na zawodach to podróż w nieznane. Nawet jeżeli wkradają się myśli czasem, że może za dużo, że może przesadzasz to dopóki masz siłę i motywację to czyń to. Wojownik czasem podejmuje złe decyzje, ale je podejmuje, bo jest odważny i nie boi się konsekwencji. Pamiętam jak na rozgrzewce przed jednym biegiem na 10 kilometrów miałem tak zbite mięśnie po tygodniu noszenia listów, że nawet nie mogłem ich dobrze rozciągnąć. Pojawiła się myśl, że mogę sobie zrobić krzywdę. Stanąłem jednak do walki i biegłem najszybciej jak mogłem, nie oszczędzałem się. Jeżeli coś robisz w życiu i czujesz, że to twój czas to wszystko Ci będzie sprzyjać i wszyscy. Wszystko się wtedy dzieje jakby samo i wszystko się udaje. Dlatego, że cechuje Ciebie odwaga i nie myślisz o porażce. Nie wiesz co to strach, lęk, niepokój. Pojawiają się wątpliwości, ale szybko są rozwiewane. Intensywność moich startów była wysoka. Pokochałem jednak nie tylko samo bieganie, ale też nowe miejsca, poznawanie nowych ludzi. Pokochałem radość i energię startujących. Mam wiele wspomnień, gadżetów, koszulek i medali. Tego mi nikt nie zabierze, a przecież ja nawet nie marzyłem o tym. Ja chciałem tylko schudnąć w zasadzie na początku. Jak wchodzisz na Drogę w której chcesz w zasadzie tylko zawalczyć o swoje życie nawet nie spodziewasz się dokąd ona zaprowadzi Ciebie. Nagle stajesz na starcie maratonu i przypominasz sobie jakie były początki. To wydaje się snem na jawie, że dokonałeś tego. Czy życie to nie jest piękny sen jak tak na nie patrzysz? Może być też koszmarem. Ja przeżyłem obie odsłony. Z samego dna i otchłanii na sam szczyt. Dla mnie szczytem okazał się maraton. Okazało się, że marzyłem tylko o jednym, a pokonałem ich aż 5. Dla mnie, czyli dla kogoś kto nienawidził biegania to olbrzymi sukces. Nie liczę nawet ile przebiegłem dyszek czy półmaratonów. Przez rok pokonałem 5 maratonów. 2014 rok okazał się tak intensywny, że odbiło się to na mnie. Poczułem to pod koniec roku kiedy to wyszedłem na trening i nie czułem żadnej radości. Wiedziałem, że coś się kończy. Czułem, że czas zwolnić i wrócić do korzeni. Jak zaczynałem biegać po lesie bez stopera i muzyki to czułem wszystko całym sobą. Zapach lasu, śpiew ptaków i taką radochę, że po prostu biegnę. Potem jednak stałem się wojownikiem i pamiętam, że po tym treningu postanowiłem wyrzucić stoper i mp3. Zadałem sobie pytanie po co biegasz? I znalazłem odpowiedź. Bo to kocham. I znów biegłem sobie spokojnie po lesie odczuwając wszystko co jest. Widocznie tak miało być. Potem już nie wróciłem do zawodów. Jedynie od czasu do czasu. Moje "5 minut" wykorzystałem maksymalnie. Nie miałem już parcia na pobijanie swoich czasów, nie miałem parcia na zawody. Jako wojownik osiągnąłem więcej niż byłem w stanie to sobie wymarzyć. To mi pokazało jednak jaka wszechpotężna siła tkwi w każdym z nas. Nie każdy potrafi ją jednak wyzwolić. Mi się udało.

 

  Potem jednak zawładnęła mną miłość do kobiety. To mnie prowadziło i porzuciłem w ogóle bieganie na 2 lata. Czy to był błąd? Nie wiem do dziś, ale miałem moment, że tęsknota za bieganiem wzięła górę i zrobiłem w 2 tygodnie 4 treningi po 10 km każdy. Oczywiście szybkość już nie była ta, ale zapragnąłem wystartować w zawodach. I zrobiłem to, dałem radę. Co prawda czas był słaby, ale nie to się liczyło. Miłość po prostu nie rdzewieje. Jeżeli coś naprawdę kochasz to wrócisz do tego. Wtedy był to tylko mały epizod. Miłość do kobiety okazała się dramatem. Znów znalazłem się na dnie, znów wróciły koszmary sprzed lat. Powróciła ciemna moc i mrok. Zaczęła się znów walka o mnie między Aniołem, a Demonem. Na Drodze Walki nigdy nie wiesz z czym będziesz musiał walczyć. Zajęło mi trochę czasu zanim pojąłem, że przecież mam miłość, a jest to bieganie. Wiedziałem, że na początku znów będzie boleć jakiś czas, ale czymże jest taki ból w porównaniu z bólem duszy i serca i umysłu. Mój las i moje drzewo ucieszyły się, że znów biegnę. Ten las pamięta moje niezdarne początki. Znów podjąłem Dobrą Walkę. Obiecałem sobie, że nieważne co się zdarzy w życiu to dopóki zdrowie pozwoli będę biegał. Kiedyś przyjaciel powiedział mi jak szalałem na zawodach co tydzień czy będę biegał do końca życia? Nie odpowiedziałem mu, ale dusza moja uśmiechnęła się i powiedziała, że tak. Znam szalonego maratończyka, który chciałby umrzeć na maratonie. Wielu pomyśli, że to idiotyczna myśl, ale ja go rozumiem w pełni. Czy to nie jest piękna śmierć? Robisz to co kochasz i umierasz z uśmiechem na twarzy, z radością w sercu i duszy. Ja tak podchodziłem do każdego maratonu. Ktoś pomyśli, że to myśl destrukcyjna i depresyjna. Tu chodzi o to, że jesteś gotowy na wszystko, nawet na śmierć. Nie biegniesz z założeniem, że chcesz umrzeć, ale nie obawiasz się tego. Tak czy owak na każdym maratonie się "umiera". To jest wtedy tak piękne, taki ból istnienia, ale połączony z radością, że jakbt wtedy ktoś Ci powiedział, że za 5 minut umrzesz to byś się tym nie przejął. Taki to jest stan euforii. Ktoś kto widział śmierć, która przyszła za szybko i niespodziewanie i była okupiona walką oraz cierpieniem jest gotowy umrzeć na maratonie. Ja od tamtego czasu, czyli od kilku lat biegam regularnie. To jest jak moje paliwo. Zdarzały się przerwy dwutygodniowe w wyniku naciągnięcia łydki, ale czynię to, bo to kocham. Nieważne czy jest deszcz, śnieg, duży mróz czy potworny upał. Nieważne, że biegam już wolniej niż kiedyś. Ważne, że walczę. Nigdy jednak nie możesz pomyśleć, że coś co kochasz przestajesz robić z radością. To znak, że coś jest nie tak w Tobie. Znak, że coś się dzieje niedobrego w Twojej duszy i sercu. Ja to poczułem niedawno. Ogarnęły mnie złe myśli i postanowiłem je zniszczyć. Najpierw długie rozciąganie i potem jedna myśl. Idę się zniszczyć i tak zrobiłem. Wytworzyłem w sobie tak złą energię, że ciało odpowiedziało i szarpała mnie prawa łydka. To nie była Dobra Walka. Mimo to zrobiłem trening ryzykując uraz. Czy coś mi to dało? Pokazało mi, że nie możesz robić tego co kochasz z nienawiścią. To był początek czegoś złego. Następne biegi nie cieszyły mnie i były zachowawcze. Obawiałem się o łydkę. Coś pękło we mnie. W umyśle, duszy i sercu. Bałem się kontuzji i stało się... Zbiłem mały palec u lewej stopy i to mocno. W samej chwili tego uderzenia o szafkę już wiedziałem, że czeka mnie przerwa w bieganiu. Stało się to w poniedziałek. Dwa dni później siadła mi też lewa łydka. Jest tak pospinana, że już trzeci dzień jak wstaję z łóżka to ból jest tak potężny, że nie mogę stanąć na tę nogę. Jak rozchodzę to jest lepiej, ale i tak kuleję i czuję, że nie jest dobrze. Na dodatek brat naderwał łydkę i już prawie miesiąc w zasadzie nie może chodzić. Co ciekawe też lewą... Na dziś nie wiem kto ma gorzej. Czasem jednak odpoczynek się przydaje. Cierpienie jest lekcją. Źle podchodziłem mentalnie do biegania ostatnio i chyba po to jest ta kontuzja, żebym znów poczuł radość jak wrócę do biegania. Na początku chcesz, żeby to jak najszybciej nastąpiło, ale z czasem wiesz, że nic nie przyśpieszysz i trzeba cierpliwości. Spadnie forma i kondycja, ale jak pamiętasz jak zaczynałeś i jak wracałeś po długiej przerwie to wiesz, że dasz radę znów o ile całe ciało będzie znów działać poprawnie. Powroty są o tyle ciekawe, że czujesz jakbyś zaczynał wszystko od początku. Znów nic nie wiesz. Jeżeli jednak to kochasz to będziesz gotowy znów na podjęcie walki i na walkę z bólem. Chodzi tylko o powrót radości, a wtedy wszystko się uda. Na razie cierpię w samotności...

MARATON
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
23 lutego 2024, 16:45

    

   Pierwszy człowiek, który pokonał ten dystans zmarł. To pokazuje jaki to jest niewiarygodny wysiłek dla ludzkiego organizmu, a jednak wielu śmiertelników się decyduje na to. Każdy robi to w innym celu, każdy ma inną motywację. Dlaczego ja to zrobiłem i to nawet nie raz? Skąd wzięło się u mnie takie marzenie i kiedy? W 2011 roku stawiałem dopiero pierwsze kroki biegowe. Cele były takie, żeby schudnąć i żeby poczuć siłę wewnętrznę, siłę do walki. Siłę do walki z życiem, które stało się wcześniej koszmarem i mrokiem. Nienawidziłem biegać. Dla mnie to było pozbawione sensu. Wolałem inne dyscypliny sportowe. Przebiegnięcie 1000 metrów było dla mnie jakąś torturą. Pamiętam jak zaczynałem biegać w butach zwykłych, które na dodatek kleiłem taśmą klejącą. Nie było łatwo na początku. To w zasadzie był marszobieg i zawsze docierałem do pewnej małej górki i wtedy zaczynał się palący ból w zgięciu prawej stopy. Nie umiałem go przezwyciężyć. Stwierdziłem, że może taka moja budowa i coś tam jest nie tak. Miałem jednak jakąś wiarę i nadzieję, że w końcu pokonam ten ból. Był to czas, że odkryłem w sobie moc i siłę do walki. Zanim zacząłem próbować biegać to robiłem brzuszki, przysiady, pompki i skakałem na skakance. Już to mi dawało poczucie, że widzę jasność i że mam serce wojownika. Pokazało mi to, że myśli i umysł mogą zaprowadzić człowieka na samo dno psychiczne, ale, że można to zmienić w głowie. Można zacząć podążać w stronę światła. Czasem potrzeba impulsu jakiegoś. Potrzeba wiary i nadziei. Potem trzeba przejść do działania. Wszystko powoli i z głową, bo jest to proces. Nic nie dzieje się od razu. Poczułem, że mój umysł mnie oszukał, że moje ciało może więcej niż kiedykolwiek mi się wydawało, że mam silnego ducha w sobie do walki. Odkryłem potężną moc, którą blokowałem sam. Pewnego dnia pokonałem palący ból w zgięciu stopy i pokonałem tę górkę. Na to też potrzeba było czasu i cierpliwości. Być może blokował tam się przepływ krwi? Nie mam pojęcia. Tak czy owak jak ten ból stawał się coraz lżejszy, a z czasem zniknął to zacząłem pokonywać większe dystanse. Byłem gotowy na każdy ból, bo podczas biegania musisz pokochać ból. Ma się stać twoim przyjacielem. Ból niszczenia siebie myślami zamieniłem na ból fizyczny. Pewnie każdy pamięta swoje początki. Ta radość z pokonywania coraz większych dystansów. Potem z czasem pierwsze zawody na 10 km, potem pierwszy półmaraton i zaczęła kiełkować myśl o maratonie. Marzenie zrodziło się w 2012 roku podczas oglądania ceremonii zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Dekorowano tam maratończyków... Wtedy pojawiła się silna myśl w świadomości, że zrobię to. Nie wiedziałem jeszcze kiedy i jak i czy będę gotowy, ale marzenia w naszym życiu są bardzo ważne. One napędzają nasze serce i duszę. Nawet jak to marzenie wydaje się nierealne, niemożliwe do spełnienia, irracjonalne to uwierzcie mi, że jak macie silne pragnienie spełnienia marzenia to nagle jakby Wam Wszechświat pomagał w tym. Mnie prowadził do tego. Dałem się też prowadzić wyższej sile Boskiej. Przedtem miałem za sobą biegi na 10 km czy półmaratony, ale jednak maraton to już zupełnie coś innego. Mówią, że najlepiej na miesiąc przed przebiec 30 kilometrów. Chodzi tutaj o to, żeby sprawdzić zachowanie ciała i umysłu i nastawić się, że przecież zostanie potem tylko 12 kilometrów do mety. Chociaż to nie jest tylko 12. To jest aż 12. Po pokonaniu 30 kilometrów na treningu czułem, że jestem gotowy. Czułem i moc fizyczną i mentalną. I naszedł ten dzień 28.09.2013 roku. Maraton Puszczy Goleniowskiej.

 

   Wiecie dlaczego chciałem przebiec maraton? Nigdy nie lubiłem dyscypliny, ale bieganie mnie tego nauczyło. Często nie udawało mi się w życiu skończyć tego co zacząłem. Chciałem osiągnać coś co nic nie kosztuje, za co nie trzeba płacić. Oczywiście wpisowe musisz opłacić. Chodzi mi bardziej, że na starcie maratonu wszyscy ludzie są wolni i równi. Nieważne kto co w życiu robi, nieważne co kto w życiu ma, nieważne jaką ma pozycję społeczną i status finansowy. Nie decydują żadne układy. Nie oszukasz nikogo. Jesteś tylko Ty, Twoje ciało, serce, dusza i umysł. Wszystko zależy tylko od Ciebie. Nikt Ci nie pomoże. Sam to musisz zrobić i pokonać. Nie wiem ile osób stojących na starcie maratonu ma myśl, że są gotowi nawet umrzeć na trasie. Ja taką myśl miałem zawsze na maratonach. Wojownik musi być gotowy na wszystko. Ma mieć tylko serce do walki i nieważne czy wygra czy przegra. Ważne, żeby podjął walkę z odwagą w sercu. Najważniejsze, żeby słuchać siebie i swojego wewnętrznego głosu. Ja miałem taką sytuację rano przed wyjazdem, że pojawiła mi się myśl, że mam zabrać dwie pary butów. Nie wiedziałem dlaczego, ale tak mi podpowiadała intuicja. Okazało się, że na rozgrzewce tak mnie zaczął boleć duży palec u lewej stopy, że nie mogłem biec w butach w których miałem biec pierwotnie. Byłem przerażony. Tyle przygotowań i mam nie pobiec? Miałem jednak drugą parę butów i okazało się, że w tych drugich ból był do zniesienia. Wybrałem też nie wiem czemu maraton po lesie. Wielu przestrzegało mnie, że lepiej uliczny, bo jednak po lesie mięśnie bardzo się męczą. Ja jednak byłem gotowy. Najpiękniejsza jest ta niewiedza co będzie, co się zdarzy. Maraton jest jak podróż. Jak w każdej podróży znamy cel, ale nie można się skupiać tylko na celu. Najpiękniejsza i najważniejsza jest sama droga. Dla mnie bohaterami na maratonach są Ci, którzy mają czas koło 6 godzin. Dlaczego właśnie Ci ludzie? Przeżyłem taki piękny moment na maratonie we Wrocławiu. Było wtedy bardzo gorąco i większość już czekała na mecie, jadła, piła i czekaliśmy na dekoracje. Na trasie zostało jeszcze jednak trochę osób, a zbliżała się 6 godzina, czyli limit. Wtedy stało się coś co zapamiętam do końca życia. Organizator przez mikrofon ogłosił, że czekamy na wszystkich śmiałków. Nie pamiętam już jaki czas miał ostatni. Czy to było 6 godzin i 15 minut czy więcej. To nie miało znaczenia. Ci ludzie dostali szansę na ukończenie. Myślę, że ze wszystkich biegów w których brałem udział to były najpiękniejsze i najbardziej wzruszające momenty, bo wszyscy klaskali tym, którzy wbiegali na metę. Owacja była taka jakby ci na samym końcu byli zwycięzcami. Bo byli. Słaniali się na nogach, padali z wycieńczenia za metą. Myślę, że te osoby nie zapomną do końca życia tej owacji na stojąco, którą dostali. Myślę, że jak im zostawało do mety jakieś  50 metrów to siłą woli już stawiali stopę za stopą, a ten doping niósł ich jeszcze do mety. Dla mnie Ci ostatni byli prawdziwymi zwycięzcami tego maratonu. Myślę, że jak kilka tysięcy ludzi wspierało ich to czuli się jeszcze bardziej wyjątkowo.

 

 Dla mnie maratony były przeżyciami mistycznymi i duchowymi. Takiej energii i radości wokół nie ma nigdzie. Energia ludzi, ich serca i dusze łączą się ze Wszechświatem. Każdy biegnie dla siebie, ale jesteśmy wszyscy połączeni, jesteśmy wszyscy razem i uwierzcie mi. To po prostu się czuje. Wszechświat daje energię i my ją oddajemy. Ja miałem odczucie, że jestem wszystkim. Zawsze chciałem poczuć jakąś wyższą świadomość, takie poczucie połączenia energetycznego ze wszystkim co istnieje. Takie doznanie, że Ja jakbym nie istniał. Ciężko jest to opisać słowami, bo na codzień życie jest trywialne. Nie czujemy połączenia z czymś wyższym od Nas. Na starcie maratonu też wszystko jest normalne. Jednak doznałem kilka razy czegoś czego nie doznam w żaden inny sposób. Umysł często nas blokuje. Pojawiają się różne myśli. Na zasadzie przestań, nie męcz się, odpocznij, zatrzymaj się, nie dasz rady. Miliony myśli się przewijają. Trzeba pozwalać im przepływać, bo w pewnym momencie kontrola umysłu słabnie. Gdy ona słabnie pojawia się coraz większa radość wewnętrzna. Ja czułem coś na kształt nieśmiertelności i nieskończoności. Miałem takie momenty, które trwały około 10 minut może. Ciężko nawet określić czas, bo on też przestaje mieć znaczenie. W pewnym momencie czułem coś większego ode mnie. Nagle przestawałem odczuwać zmęczenie, a był to załóżmy 25 kilometr. Przestawałem czuć ból. Czułem się tak jakbym dopiero zaczął biec, czułem taką lekkość. Czułem, że mogę biec do końca świata i to jest takie piękne i takie radosne. Wszystko wokół jakby emanowało energią. Niesamowita taka wewnętrzna radość. Radość z połączenia energetycznego ze wszystkim co jest i co istnieje. Czułem się Wszechpotężny, jakiś taki Wielki. Umysł w tym momencie nie istniał, po prostu milczał. Tak jakby na chwilę się poddał i puścił zawór, który blokuje Nas przed połączeniem ze Wszechświatem, z energią Kosmosu. Jakaś Boska Świadomość potęgi człowieka. Doznanie, którego nie miałem nigdy wcześniej ani później. Oczywiście za jakiś czas umysł znów się włączał, zmęczenie znów narastało, wracałem do rzeczywistości. Z poczuciem jednak, że oszukałem umysł, że doznałem coś na kształt Boskości. Po 30 kilometrze bywa różnie. Są to momenty, że już wiele osób idzie, bo nie ma siły biec. Też tak miałem. Jednak unosi się wszędzie taka energia radości. Ludzie wspierają siebie nawzajem, rozmawiają, radują się. Każdy już wie, że niedaleko do końca i zaczyna czerpać prawdziwą wewnętrzną radość z podróży. Też to przeżywałem. Czas już nie miał znaczenia, odległość do mety też nie. Przeogromne zmęczenie, mięśnie pozbijane, ponaciągane, w zasadzie człowiek dowiaduje się co może boleć. Okazuje się, że prawie wszystko. Prawdziwy ból istnienia, ale jakże radosny. Ból trzeba pokochać, ale dopiero maraton pokazuje jaki to jest ogromny ból. Na codzień nawet nie zdajemy sobie sprawy ile można czuć naraz różnych bóli w jednym czasie. Masz wszystko gdzieś już. Jesteś Ty, inni ludzie i ta energia potężna. Radujesz się z każdego kroku okupionego bólem. Już wiesz, że dokonałeś tego, wiesz, że dotrzesz do mety, wiesz, że wygrałeś. We Wrocławiu jak wpadłem na metę to pół godziny byłem w innym świecie. Wokół pełno ludzi, a ja się czułem oderwany taki od wszystkiego. Radość we wnętrzu potężna, ale w świadomości jakby nic nie istniało. Nawet jakby Ja to nie był Ja. Czułem się jakbym to obserwował wszystko z góry i jakbym nie był w sobie. Nic nie ma znaczenia wtedy, żadnych myśli. Po prostu idziesz za tą metą i jesteś spełniony, przepełniony radością we wnętrzu. Wszystko się do Ciebie uśmiecha. Rośliny, drzewa, słońce, ludzie, ale czujesz to inaczej. Czujesz to tak pełniej. W połączeniu z tym wszystkim, ale w oderwaniu od umysłu i myśli. Jakbyś dopiero zobaczył piękno stworzenia Wszechświata. Słyszał jakiś wewnętrzny głos. Pewnie wiele osób ma różne oczekiwania na starcie, ale w trakcie to się zmienia. Nie wiem co myślą Ci co idą po 30 kilometrze. Mi się udało tylko za pierwszym razem przebiec cały dystans. Nie wiem dlaczego? Może dlatego, że nie wiedziałem co mnie czeka. Na następnych czterech maratonach musiałem się zatrzymywać w okolicach 35 kilometra. Wtedy to już był marszobieg. Czy czułem rozczarowanie i czy inni tez takie czują jak muszą się zatrzymać i iść? Myślę, że nie. Zdajesz sobie sprawę, że może nie będzie czasu jaki chciałeś uzyskać dziś, ale wiesz jedno. Jest pięknie i radośnie. Czujesz się jak Bóg. Czujesz, że cierpisz, ale z radością. Czujesz wielkość siebie i potęgę. Nie każdy rozumie, a pewnie wielu nie rozumie czego ludzie to robią. Przecież to jest ponadludzki wysiłek. Właśnie dlatego to robią, żeby pokazać sobie, że są w stanie dokonać niemożliwego. Przekraczają blokadę umysłu, przekraczają progi bólu i cierpienia. Ja jestem depresjonistą więc stając na starcie maratonu byłem gotowy nawet na śmierć. W życiu cechuje mnie duża wrażliwość, niewiara w siebie, uciekanie od wyzwań, poddawanie się, tchórzostwo. Podczas maratonów myślałem o tym jak kilka lat wcześniej jedyne myśli jakie miałem to jak się zabić... Myślałem, że ledwo uszedłem z życiem, bo sam postanowiłem je skończyć... Jakby wtedy ktoś mi powiedział na OJOMIE, że jestem potężny, że mam serce i ducha do walki, że pokonam maraton to bym nie uwierzył. Nie uwierzyłbym, że potrafię się zniszczyć fizycznie, pokonać ból i cierpienie, ale wszystko w dobrej walce i z radością. Dlaczego piszę o tym teraz? Zbiłem palca u stopy i nie mogę biegać, do tego od kuśtykania mocno mi się spięła łydka. Dużo czytam, oglądam filmy, słucham muzyki. Cierpienie też jest po coś. Każde doświadczenie też jest po coś. To jest jakby następstwo utraty mojej energii. Intuicyjnie czułem, że coś się zdarzy złego. Wycofałem się w głąb siebie. Nie wiem czy to dobrze. Tak czy owak energetycznie rozproszyłem się. Szukam odpowiedzi dla siebie dlatego się wycofałem. Jestem w stanie NIE WIEM. Oczywiście ten stan nie jest zły. Nie kierunkuję jednak energii w żadną stronę, ani w negatywną ani w pozytywną. Jakbym stał na peronie, ale nie wiedział czy czekam na ten pociąg i czy wsiądę do niego. Czy może do innego albo do żadnego. Czy to jest lęk, strach i niemoc? Czy tylko spokój i czekanie? Ale czekanie na co? Tego właśnie nie wiem dlatego szukam. Czego ta dusza moja chce, czego chce doświadczyć, na co mnie jeszcze stać w tym życiu? Wiem jedno. Jeżeli pokonałem maratony to mam w sobie duszę wojownika tylko muszę znaleźć cel. Muszę wiedzieć o co chcę walczyć i po co. Na maratonie to jest w zasadzie proste. Jest start i meta. W życiu też tak jest, ale nie wiemy gdzie jest meta. Jest tylko droga, która jest różna. Moja jest taka jakbym nie umiał żyć w tej rzeczywistości.