Archiwum luty 2024, strona 1


MOJE MARATONY
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
26 lutego 2024, 17:13

 28.09.2013 rok - MARATON PUSZCZY GOLENIOWSKIEJ

 

   Dlaczego zebrało mnie teraz na pisanie o bieganiu i maratonach? Bo nie mogę biegać przez palec u stopy i łydkę. Ból spiętej łydki z rana porównałbym śmiało do bólu podczas maratonu. Potrafię przekraczać progi bólu, bo na tym polega bieganie, ale nie podoba mi się to co się teraz dzieje z moją lewą nogą... Ale do rzeczy. Nie wiem czemu wybrałem ten maraton na debiut. Większość mnie przestrzegała, że jest on bardzo ciężki. Bieganie po lesie tyle kilometrów do najłatwiejszych nie należy. W tamtym czasie nie było jednak dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia. Co ciekawe miałem biec w innych butach, ale bolący duży palec u stopy sprawił, że musiałem założyć inne. Do tej pory biegam w tych butach mimo, że ich stan najlepszy nie jest. Sklejam co mogę, bo moja stopa tak się przyzwyczaiła do nich. Biegałem w nich na każdych zawodach po lesie i różnych terenach, które nie były asfaltem. Trwają ze mną do tej pory te Asicsy, ledwo zipią, ale dają radę. Maraton ten polegał na tym, że były 4 pętle po 10 kilometrów. Ogólnie był też bieg na 10 kilometrów i półmaraton. Wyglądało to więc tak, że po pierwszym okrążeniu kończyli Ci co biegli na 10 kilometrów, a po drugim Ci co biegli półmaraton. Uczestników wielu nie było, a na trzecim okrążeniu biegłem już sam... Maratończyków było tylko sześciedzięsieciu więc to w zasadzie garstka. Poczułem się jakbym biegł na treningu po lesie. Przede mną nikogo i za mną też nie. Po jakimś czasie jednak dogoniłem jednego biegacza. Okazało się, że był to lekarz i na dodatek biegł na kacu. Razem pokonywaliśmy ostatnie 15 kilometrów. Czułem się znakomicie. On niestety słabł coraz bardziej. Widocznie po to mnie spotkał, żeby dać radę. Do tej pory nie wiem czy by nie szedł ostatnich kilometrów. Tak czy owak wspierałem go jak mogłem, siadały mu łydki. Nie miałem żadnego kryzysu większego czy żadnej "ściany" jak to mówią maratończycy. Czas osiągnąłem słaby, bo 4 godziny i 33 minuty. Nie o czas tu jednak chodziło, ale o pokonanie królewskiego dystansu. Kolegę zostawiłem dopiero na jakieś 200 metrów przed metą gdyż chciałem zrobić mocny finisz. Niesamowite jest to jak widzisz linię mety i już wiesz, że dałeś radę. Ja wręcz dostałem "skrzydeł". Widać na zdjęciu jak unoszę się wręcz nad ziemią i tak się czułem. Trzeba ponadludzkiej mocy, żeby ostatnie 100 metrów biec tak jakby się zaczynało. Grozi to nawet kontuzją, bo przecież mięśnie i ścięgna są obolałe i ponaciągane. Czy myślisz o tym w takim momencie? Jesteś na takiej euforii, że zrobiłeś to, że chcesz pofrunąć na metę. Cudowne uczucie. Uczucie spełnienia. Kolega dobiegł na metę wolniej i rzucił mi się w ramiona dziękując. Czuł, że jakby biegł sam mógłby nie dać rady. Takie historie są częste na zawodach czy maratonach. Ludzie, którzy nigdy się nie znali i są dla siebie obcy stają się nagle najważniejsi dla Nas. U nas to było 15 kilometrów. I to jest piękne. To jest najpiękniejsze w człowieku o czym często zapominamy. Bezinteresowna pomoc. Tu akurat ja byłem dla niego wsparciem duchowym. Kto wie czy gdybym mu nie pomagał to by mi się tak dobrze biegło. Kto wie co by było jakbym biegł samotnie? Może wtedy ja bym nie dawał rady. Wspólna podróż jest zawsze ciekawsza. Rozmawiając odganiasz złe myśli. Nie skupiasz się ile do końca, nie zagłębiasz się w swoje myśli. Do tego masz misję. Pomóc komuś kto potrzebuje pomocy. Pamiętam też taki ból nóg, że nie mogłem zejść po schodkach za metą. Nigdy wcześniej nie czułem jednak takiej radości, że wszystko mnie boli i ledwo chodzę. Dziś też ledwo chodzę i z bólem, ale akurat pozwala mi to go znosić, bo pamiętam bóle na maratonach, po nich i przez kolejne parę dni. Byłem bardzo zbudowany debiutem i nabrałem apetytu na więcej. Jak pokonasz pierwszy maraton to chcesz to poczuć znów. Dla mnie to nie były zwykłe biegi, ale prawie, że walka o przetrwanie. Myślę, że ludzie, którzy biegają powyżej 4 godzin tak do tego podchodzą. Chcą po prostu pokonać maraton, nieważne jak. Czy po tym pierwszym maratonie mogłem się nazwać Wojownikiem? Myślę, że tak, bo droga do tego była bardzo ciężka. Tylko ja wiedziałem i mój las ile trudu, znoju, potu, bólu to kosztowało, ale było warto. Finiszując czułem się jak we śnie. W głowie miałem jedną myśl. Zrobiłem to o czym nie śmiałem nawet marzyć. Marzenia są po to, żeby je spełniać. Jak wierzysz w to, masz serce do walki i mocnego ducha to zrobisz to nawet jak po drodze pojawią się wątpliwości. Zawsze takie myśli się pojawią. Pojawi się strach i niepewność, ale jak to pokonasz, bo na tym to polega. Strach nie polega na tym, żeby go nie czuć, ale żeby mimo strachu zrobić to o czym się marzy. Jeżeli go pokonasz okaże się, że miał on tylko wielkie oczy. Jak stawiasz pierwszy krok na maratonie to strach mija, bo zaczynasz walkę. Wtedy wojownikowi wszystko sprzyja. Wszechświat czy Boskość widzą, że Wojownik miał obawy i niepewność, ale jednak rozpoczął walkę nie wiedząc co go czeka. Kto wie... Może ten lekarz zjawił się na mojej drodze, żebym nie zapętlił się we własnych myślach, żebym nie myślał o sobie. Może to spowodowało, że biegło mi się świetnie. Nie wiesz kiedy trafisz na duszę, która Ci pomoże albo której Ty pomożesz...

 

 

  06.04.2014 - DĘBNO MARATON

 

  Wielu maratończyków uważa, że pierwszy maraton powinno się biec w Dębnie. Trasa jest łatwa więc można wykręcić również rekord życiowy. Kolejnym plusem jest to, że to jest pierwszy większy maraton na wiosnę. Wszyscy są głodni biegania po zimie. Wielu ma niepewność czy kilometry zrobione zimą dały odpowiednią formę. Przed pierwszym maratonem zrobiłem sobie bieg na 30 kilometrów, przed Dębnem nie miałem na to czasu ani siły. Zimą trenowałem w zasadzie raz w tygodniu. Byłem listonoszem więc nogi dostawały w kość codziennie. Jedynie w środku tygodnia przed pracą robiłem sobie krótką przebieżkę może 30 minutową z różnymi przyśpieszeniami. W celu pobudzenia krążenia. W niedzielę zawsze robiłem sobie bieg po lesie 10-kilometrowy. To było moje całe przygotowanie do maratonu. Oczywiście codzienne chodzenie, chodzenie po schodach też wzmacniało mięśnie, ale sam trening biegowy był niewielki. Przed startem mówiło mi paru chłopaków, że za mało kilometrów zrobiłem zimą. Tyle, że ja codziennie z listami robiłem wiele kilometrów. Tak czy owak czułem się świetnie przed startem, byłem bardzo świeży. Nic mnie nie bolało. Czułem formę. Nie miałem jednak pojęcia czy starczy to na maraton. Liczyłem się z tym, że skoro nie biegałem na treningach nawet 20 kilometrów to może mnie odciąć w pewnym momencie. Miałem to jednak gdzieś. Nie miałem żadnych oczekiwań, żadnego parcia na czas. Chciałem tylko biec jak Forrest Gump. Nie dbałem o to kiedy mi braknie sił. Byłem przygotowany, że mogę nagle stanąć na jakimś kilometrze. To był mój najlepszy maraton w życiu w zasadzie bez wielkiego przygotowania. Może to ta świeżość, zero oczekiwań. Nie wiem. Wiem, że pierwsze 20 kilometrów leciałem jak na mnie bardzo szybko. Nawet kolega krzyknął, że za szybko biegnę. Ja jednak szedłem na całość. Tak po prostu się czułem fantastycznie. Nigdy nie myśl na jakimkolwiek biegu czy jakichkolwiek zawodach, że może za szybko, że może spuchnę... Im więcej analizujesz tym gorzej. Ja zawsze zaczynałem wolno swoje biegi i przyśpieszałem po połowie dystansu. Rekord jednak na półmaratonie wykręciłem dzięki koleżance, która zmieniła mi program w umyśle. Powiedziała mi Marcin ruszaj od startu tempem 5 na kilometr. Ja pomyślałem sobie w głowie, że przecież takim tempem padnę na 10 kilometrze, ale wiecie co... Dzięki niej zaryzykowałem. Pomyślałem sobie a co mi tam, zobaczymy. I faktycznie trzymałem się między 4:50 a 5:10 na każdym kilometrze prawie do końca. Odcięło mnie bodajże 2 kilometry przed metą, ale wiedziałem, że pobiję rekord życiowy. Gdyby nie ona pewnie bym zaczął między 5:10 a 5:20 na kilometr i potem od połowy bym przyśpieszał. To mi pokazało, że jak czujesz się w formie idź na całość. Jak czujesz, że to jest twój dzień to nie myśl tylko biegnij. Wtedy zaczynają się dziać cuda. I ja tak miałem w Dębnie. To był mój dzień po prostu. Dopiero na 35 kilometrze spotkałem "ścianę". Było pamiętam dość ciepło, może trochę za ciepło. Przy bufecie poczułem, że nie mogę już biec... Nogi miałem silne, ale jakby organizm się zbuntował. Troszkę mnie to rozczarowało, ale z drugiej strony leciałem szybko od początku i widocznie to był kres. Potem już tylko troszkę biegłem, troszkę szedłem. Starałem się robić przyśpieszenia i rozciągać nogi na ile się da. Szykowałem się na finisz. Mocno zacząłem, a chciałem skończyć z przytupem. Na 300 metrów przed końcem ujrzałem cel, czyli metę. Mimo, że to była już czwarta godzina maratonu to ludzi dopingujących było sporo. Ja wbiegłem na metę jako 1272 uczestnik z czasem 4:09:59 co okazało się do dziś moim rekordem życiowym. Tego finiszu nie zapomnę jednak do końca życia. Na szczęście mam sporo fotek z tego finiszu gdzie widać jak się rozpędzałem. 200 metrów przed metą zacząłem przyśpieszać. Zacząłem mijać wszystkich. Ostatnie 100 metrów to po prostu gnałem. Pamiętam tylko głos spikera , który wyczytał moje nazwisko i zwrócił uwagę na to skąd ja mam jeszcze tyle sił. Widziałem ludzi, którzy podnieceni klaskali. Ja biegłem coraz szybciej i szybciej. Musiało to wyglądać imponująco. Mijałem innych jak tyczki slalomowe. Czułem się tak jakbym właśnie wygrywał ten maraton. Finisz jak ze snu. Za metą prawie zwymiotowałem. Nie wiem jak szybko biegłem, ale jak koledzy do mnie podbiegli krzycząc, że wygrałem tym finiszem to znaczy, że faktycznie szybko biegłem. Zawsze na każdym biegu robiłem finisz mocny, ale na maratonie jest to coś wyjątkowego, bo przecież skąd masz jeszcze wziąć siły na to? Ludzie człapią do mety. Meta jest oddechem ulgi. Dla mnie widok mety na maratonach rozbudzał we mnie jakąś nieziemską siłę. Coś co przeczyło logice. Na szczęście nic mi nie poszło, ani żaden mięsień ani ścięgno. Ten spiker, ci ludzie klaszczący sprawiali, że ja wciąż przyśpieszałem. Czasami jest tak, że jak coś zrobimy takiego nieoczekiwanego to sami jesteśmy w szoku na zasadzie skąd mi się to wzięło? Czy to napewno ja zrobiłem? Nieważne, które zajmujesz miejsce, ale jak zrobisz coś wyjątkowego to czujesz się jak zwycięzca i takie wspomnienie zostaje do końca życia. Teraz jak patrzę na te zdjęcia to jakbym przeniósł się w czasie i poczuł to... Może już nigdy nie zrobię takiego finiszu, ale już nie muszę. Bo ja już miałem SWÓJ MARATON I FINISZ ŻYCIA. Licząc wszystkie wspomnienia z zawodów to myślę, że Dębno i finisz są na pierwszym miejscu. Ja nawet dobrze nie widziałem kogo mijam ani ludzi dopingujących. Byłem tylko ja i meta, która się zbliżała. Czy można to nazwać czymś czego nie ogarnia umysł? On nie miał w tym momencie nade mną żadnej kontroli. Z pewnością jak się rozpędzałem to miałem w głowie, że chcę zrobić fajny finisz, ale przecież nie wiedziałem na co mi nogi pozwolą. One mnie jednak niosły i niosły. Dla mnie samego to było zaskoczeniem i to było dlatego takie piękne. Najpiękniejsze są chwile kiedy umysł nam mówi coś innego, a my go nie słuchamy i robimy to o czym marzymy w danej chwili. Spontanicznie poddajesz się temu cokolwiek to jest. Zwalniasz blokadę i do dzieła. Wtedy łączysz się ze Wszechświatem i siłą wyższą, która Ciebie prowadzi. Prowadzi Twoje serce, duszę i ciało. Poddajesz się temu stanowi. Umysł jest zwolniony na tę chwilę ze swojej roli. W momencie finiszu nie miałem żadnych myśli. Tylko Ja i linia mety. Nic się nie liczyło, nic, a nic. Jak często w życiu czujemy taki stan, że jesteśmy Wszechpotężni, że w danym momencie możemy wszystko? To jest wtedy ta energia z którą się łączymy omijając umysł. Nie zdarza się to często, ale warto pamiętać takie chwile.

 

 

  22.06. 2014 rok - MARATON LĘBORK

 

   Jednym z głównych celów maratończyka jest zdobycie "Korony Maratonów". Składa się na to pokonanie 5 maratonów w jednym roku. Ja tego nie uczyniłem gdyż w jednym roku kalendarzowym pokonałem 4 maratony, ale pierwszy maraton biegłem 28.09.2013 roku, a piąty 12.102014 roku więc tak czy owak zajęło mi to rok. Do tego nie pokonałem 5 maratonów, które trzeba przebiec, żeby dostać koronę. Ja pokonałem inne... I dla mnie to jest moja "Korona Maratonów". Co ciekawe maraton w Lęborku był ostatnim, który się odbył. Była to ostatnia edycja. Najtrudniejszy maraton jaki biegłem nie mając o tym świadomości. Ponad 500 zawodników więc liczba skromna jak na maraton. Okazało się, że większość to byli żołnierze. Nowością też było badanie lekarskie. Lekarz orzekał czy nadajesz się do startu. Po osłuchaniu mnie i sprawdzeniu pulsu stwierdził, że mój organizm jest niewytrenowany... Ja miałem za sobą już dziesiątki startów na zawodach i przebiegnięte dwa maratony. Zdębiałem jak to usłyszałem, ale jednak podpisał mi zgodę na bieg. Na każdym maratonie większym są bufety co parę kilometrów z wodą, czekoladą, cukrem, bananami, colą. W Lęborku nie było bufetów... Każdy sam sobie przygotowywał jedzenie z karteczką i po prostu na bufecie brał co przygotował. Dla reszty była tylko woda i woda z izotonikiem. Byłem człowiekiem małej wiary i nie dopuszczałem takiej myśli, że może nie być bufetu dla wszystkich... Rano zjadłem jakąś drożdżówkę, z dwa banany i to wszystko... Koleżanka mnie ostrzegała, żebym sobie wziął chociaż jakiegoś batona, bo nic nie dadzą. Przekonałem się o tym na własnej skórze dość szybko. Nie pamiętam ile tam było podbiegów, ale wydawało mi się, że jeden się kończył to zaczynał się drugi. Wszystko po asfalcie, ale te podbiegi były bardzo długie. Na 10 kilometrze była woda i izotonik. Pomyślałem sobie, że może za wcześnie, że powiedzmy może na 15 czy 20 kilometrze będzie coś do zjedzenia... Moje marzenia runęły na 20 kilometrze gdy ujrzałem tylko znów wodę i izotonik... Skosztowałem z bezsilności i bezradności izotonik, ale aż mi się cofnął... Postanowiłem więc biec na samej wodzie. Spotkałem koleżankę na trasie, która wzięła batona ze sobą i spytałem czy ma go jeszcze. Oczywiście nie miała go już. Na maratonie ważne jest, żeby jeść. W Dębnie schudłem 5 kilogramów przez 4 godziny. Co ja miałem jednak zrobić w Lęborku? Wiedziałem, że padnę dość szybko. Nie miałem na czym już biec. Zero paliwa. Na dodatek te podbiegi wchodziły mocno w nogi. Wiedziałem, że po 20 kilometrze kwestią czasu jest kiedy zacznę iść. Nie pamiętam już kiedy mnie odcięło. Bodajże zaraz po 30 kilometrze. Zdarzył się jednak mały cud jak to na maratonach gdzie ludzie sobie pomagają. Pewien biegacz poczęstował mnie trzema kostkami czekolady. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej ani później cieszył się z czekolady. Wiedziałem, że jakoś bardzo mi to nie pomoże, ale zawsze to lepsze niż sama woda. Wzmocniło mnie to też jakoś mentalnie i starałem się biec ile mogłem i na ile pozwalała energia. Jakoś dotrwałem do mety, ale końcówka dłużyła się niemiłosiernie. Spytałem się jakiegoś biegacza czego tak mało ludzi tu startuje, a on, że dlatego, że jest ciężko. To prawda. Miał rację. Podbiegów było mnóstwo na trasie. 4:24 to był mój czas więc w tych warunkach uznałem to za wielki sukces. Na żadnym maratonie tyle nie szedłem co w Lęborku. To była prawdziwa walka o przetrwanie na samej wodzie i 3 kostkach czekolady, a podobno jak stwierdził lekarz, mój organizm był niewytrenowany. 4 i pół godziny prawie bez jedzenia i jednak dałem radę. Szkoda, że nie spotkałem tego lekarza na mecie. Jakoś nie padłem po drodze, a powinienem bez dostarczania organizmowi energii z pożywienia. Nie zapomnę jednak tego uczucia na 20 kilometrze jak ujrzałem brak jedzenia na bufecie. Wtedy moje siły dodatkowo osłabły i wiedziałem już co mnie czeka. Agonia... Warto było się jednak przekonać ile mogę biec na samej wodzie. To też jest doświadczenie... Bolesne, ale jednak... Wszystko to sprawiło, że to był jedyny maraton kiedy czułem niemoc i bezradność. Nawet finiszu nie zrobiłem, bo nie miałem z czego już. Od 20 kilometra cel był prosty. Biec jak najdłużej się da, a potem iść i troszkę podbiegać.

BIEGANIE
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
25 lutego 2024, 15:51

   Bieganie dało mi tak naprawdę drugie życie. Pokazało mi jaką mam siłę wewnątrz sobie o której istnieniu nie miałem pojęcia przez 30 lat życia. Czasem musisz spaść na samo dno i widzisz tylko czarne barwy. Poddajesz się destrukcyjnym myślom każdego dnia, a one ciebie niszczą i karmią się Tobą. Nie dostrzegasz światła w tunelu, bo nie chcesz go nawet ujrzeć. I ja tak miałem. Był to długi okres, aż stał się nie do zniesienia. Nie chciałem już tu być, nie widziałem celu, nie miałem żadnej motywacji. Próba zakończenia tego żywota nie powiodła się. Nie ucieszyło mnie to w ogóle, bo nic się nie zmieniło w postrzeganiu siebie i tej rzeczywistości, którą wykreowałem. Lęk, strach, niepokój. Wtedy ważne jest, żeby ktoś pokazał ci drogę do jasności i do walki. Na początku byłem zmuszany do tego. Codziennie o 18 jabłko, banan i pomarańcza, 10 brzuszków, 10 przysiadów, 10 pompek. To był początek długiego okresu powrotu do jasnej strony mocy. Nie widzisz celu jak zaczynasz tę drogę, zastanawiasz się co ci dadzą te owoce i te ćwiczenia codzienne. Co one mają niby zmienić? Mają zmienić, że poczuję się pewny siebie, wartościowy? Jak mają zbudować moją psychikę? Robisz to, ale nadal mrok dochodzi do głosu. Jakieś siły zła mówią Ci, że i tak to nic nie da. Siły, które Ciebie opętały i wysysają całą energię z Ciebie. One nie chcą, żebyś zaczął iść w stronę światła. Chcą Ciebie nadal posiadać, Twoją energię, umysł, duszę i serce. Po miesiącu ćwiczeń poczułem zalążki pozytywnego myślenia. Zacząłem sam wymyślać ćwiczenia i ilość powtórzeń. Coś się we mnie zmieniało, aktywowałem siłę z wnętrza siebie. Coraz więcej brzuszków, pompek, przysiadów i do tego skakanka. Treningi stawały się coraz mocniejsze i coraz bardziej katorżnicze. Znalazłem cel. Zbudować psychikę swoją poprzez siłę fizyczną. Mroczne siły opuściły mnie, bo stawałem się coraz silniejszy. Nie były w stanie już kontrolować mnie. Wszystkie złe i destrukcyjne myśli zniknęły z mojej głowy. Nigdy wcześniej nie robiłem tylu pompek, brzuszków i przysiadów. Jednak moja sylwetka nie zmieniała się, nie rzeźbiła się. Czułem moc, ale czułem się nadal za gruby. Przyszło mi na myśl, że trzeba podjąć wysiłek wydolnościowy i że bieganie może mi pomóc. Nienawidziłem jednak biegać. Za dzieciaka sporo się ruszałem, ale bardziej piłka nożna czy tenis ziemny. Bieganie wydawało mi się, że jest nie dla mnie. Pokonanie 1000 metrów było koszmarem dla mnie. Tutaj jednak chodziło o to, żeby schudnąć i byłem gotowy do walki. Szybko okazało się, że początki były marszobiegami. Każdego kolejnego dnia starałem się jednak przebiec jak najwięcej. Ograniczał mnie palący ból w zgięciu prawej stopy. To była przeszkoda wydawałoby się nie do pokonania. Miałem jednak taką siłę w sobie, że tliła się nadzieja, że może ten ból w końcu minie, że może coś tam musi się odblokować, że może w końcu krew tam będzie płynąć tak jak trzeba. Nie poddawałem się i okazało się, że z dnia na dzień ból stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zniknął. Wtedy poczułem, że teraz mogę wszystko. Nie wiedziałem ile będę w stanie przebiec i w jakim czasie. Nie zastanawiałem się nad tym. Ważne, że po miesiącu zgubiłem 10 kilogramów wagi. Nie patrzyłem już na siebie w lustrze jak na obrzydliwego pączka, ale jak na wojownika. Jeżeli jednak stajesz do walki nie możesz zadowalać się tym co już masz i co osiągnąłeś. Nie znasz przecież swoich granic możliwości. Nie wiesz na co Ciebie stać i to jest piękne. Zaczynasz kochać bieganie. Zaczynasz kochać ten ból i zmęczenie. Chcesz więcej i więcej. Miałem swoje trasy i zapisywałem czasy. Stawałem się coraz szybszy. Potrafiłem już pokonać 10 kilometrów. Wtedy narodziła się myśl, że może tak wystartować na zawodach. Nie zapomnę tego jak wymyślilem sobie w głowie, że jestem w stanie na zawodach być w pierwszej dwudziestce. Irracjonalne marzenie całkowicie oderwane od rzeczywistości, bo przecież nawet nie sprawdziłem jaki czas trzeba mieć, żeby być w czubie na zawodach. To jednak mnie napędzało na treningach. Wierzenie edytuje rzeczywistość. Pamiętam jak stanąłem na starcie, wszyscy ruszyli i po 100 metrach już wiedziałem, że moje tempo nie jest na bycie na przodzie. Czy to jednak w jakiś sposób mnie zniechęciło? Pewnie, że nie. Dałem z siebie wszystko i byłem w połowie stawki co stało się moim przeznaczeniem. Na każdych zawodach plasowałem się w połowie mniej więcej. Takie były początki mojej przygody z bieganiem. 

  Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że bieganie uratowało mi życie. Dało mi siłę do walki z życiem. Stałem się wojownikiem. Dwa lata startów na zawodach to były moje najpiękniejsze chwile w życiu. Miałem za dzieciaka marzenie, że będę sportowcem i w ten sposób to marzenie się spełniło. Co prawda amatorsko, ale żyłem jak sportowiec. Dbałem o siebie, jadłem co trzeba. Zero papierosów, czasem piwo i to wszystko. Jeżeli masz swój czas, swoje "5 minut" to wykorzystaj je jak najlepiej. To może się już więcej nie zdarzyć. Tak do tego podchodziłem. Na starcie każdego biegu czułem, że to może być mój ostatni bieg, a wtedy dajesz z siebie wszystko. Spełniasz marzenia i piszesz swoją historię. Nie wiesz przecież czy coś się nie zdarzy, czy nie doznasz kontuzji, czy nie złapiesz przesytu tego wszystkiego. Każdy bieg na zawodach to podróż w nieznane. Nawet jeżeli wkradają się myśli czasem, że może za dużo, że może przesadzasz to dopóki masz siłę i motywację to czyń to. Wojownik czasem podejmuje złe decyzje, ale je podejmuje, bo jest odważny i nie boi się konsekwencji. Pamiętam jak na rozgrzewce przed jednym biegiem na 10 kilometrów miałem tak zbite mięśnie po tygodniu noszenia listów, że nawet nie mogłem ich dobrze rozciągnąć. Pojawiła się myśl, że mogę sobie zrobić krzywdę. Stanąłem jednak do walki i biegłem najszybciej jak mogłem, nie oszczędzałem się. Jeżeli coś robisz w życiu i czujesz, że to twój czas to wszystko Ci będzie sprzyjać i wszyscy. Wszystko się wtedy dzieje jakby samo i wszystko się udaje. Dlatego, że cechuje Ciebie odwaga i nie myślisz o porażce. Nie wiesz co to strach, lęk, niepokój. Pojawiają się wątpliwości, ale szybko są rozwiewane. Intensywność moich startów była wysoka. Pokochałem jednak nie tylko samo bieganie, ale też nowe miejsca, poznawanie nowych ludzi. Pokochałem radość i energię startujących. Mam wiele wspomnień, gadżetów, koszulek i medali. Tego mi nikt nie zabierze, a przecież ja nawet nie marzyłem o tym. Ja chciałem tylko schudnąć w zasadzie na początku. Jak wchodzisz na Drogę w której chcesz w zasadzie tylko zawalczyć o swoje życie nawet nie spodziewasz się dokąd ona zaprowadzi Ciebie. Nagle stajesz na starcie maratonu i przypominasz sobie jakie były początki. To wydaje się snem na jawie, że dokonałeś tego. Czy życie to nie jest piękny sen jak tak na nie patrzysz? Może być też koszmarem. Ja przeżyłem obie odsłony. Z samego dna i otchłanii na sam szczyt. Dla mnie szczytem okazał się maraton. Okazało się, że marzyłem tylko o jednym, a pokonałem ich aż 5. Dla mnie, czyli dla kogoś kto nienawidził biegania to olbrzymi sukces. Nie liczę nawet ile przebiegłem dyszek czy półmaratonów. Przez rok pokonałem 5 maratonów. 2014 rok okazał się tak intensywny, że odbiło się to na mnie. Poczułem to pod koniec roku kiedy to wyszedłem na trening i nie czułem żadnej radości. Wiedziałem, że coś się kończy. Czułem, że czas zwolnić i wrócić do korzeni. Jak zaczynałem biegać po lesie bez stopera i muzyki to czułem wszystko całym sobą. Zapach lasu, śpiew ptaków i taką radochę, że po prostu biegnę. Potem jednak stałem się wojownikiem i pamiętam, że po tym treningu postanowiłem wyrzucić stoper i mp3. Zadałem sobie pytanie po co biegasz? I znalazłem odpowiedź. Bo to kocham. I znów biegłem sobie spokojnie po lesie odczuwając wszystko co jest. Widocznie tak miało być. Potem już nie wróciłem do zawodów. Jedynie od czasu do czasu. Moje "5 minut" wykorzystałem maksymalnie. Nie miałem już parcia na pobijanie swoich czasów, nie miałem parcia na zawody. Jako wojownik osiągnąłem więcej niż byłem w stanie to sobie wymarzyć. To mi pokazało jednak jaka wszechpotężna siła tkwi w każdym z nas. Nie każdy potrafi ją jednak wyzwolić. Mi się udało.

 

  Potem jednak zawładnęła mną miłość do kobiety. To mnie prowadziło i porzuciłem w ogóle bieganie na 2 lata. Czy to był błąd? Nie wiem do dziś, ale miałem moment, że tęsknota za bieganiem wzięła górę i zrobiłem w 2 tygodnie 4 treningi po 10 km każdy. Oczywiście szybkość już nie była ta, ale zapragnąłem wystartować w zawodach. I zrobiłem to, dałem radę. Co prawda czas był słaby, ale nie to się liczyło. Miłość po prostu nie rdzewieje. Jeżeli coś naprawdę kochasz to wrócisz do tego. Wtedy był to tylko mały epizod. Miłość do kobiety okazała się dramatem. Znów znalazłem się na dnie, znów wróciły koszmary sprzed lat. Powróciła ciemna moc i mrok. Zaczęła się znów walka o mnie między Aniołem, a Demonem. Na Drodze Walki nigdy nie wiesz z czym będziesz musiał walczyć. Zajęło mi trochę czasu zanim pojąłem, że przecież mam miłość, a jest to bieganie. Wiedziałem, że na początku znów będzie boleć jakiś czas, ale czymże jest taki ból w porównaniu z bólem duszy i serca i umysłu. Mój las i moje drzewo ucieszyły się, że znów biegnę. Ten las pamięta moje niezdarne początki. Znów podjąłem Dobrą Walkę. Obiecałem sobie, że nieważne co się zdarzy w życiu to dopóki zdrowie pozwoli będę biegał. Kiedyś przyjaciel powiedział mi jak szalałem na zawodach co tydzień czy będę biegał do końca życia? Nie odpowiedziałem mu, ale dusza moja uśmiechnęła się i powiedziała, że tak. Znam szalonego maratończyka, który chciałby umrzeć na maratonie. Wielu pomyśli, że to idiotyczna myśl, ale ja go rozumiem w pełni. Czy to nie jest piękna śmierć? Robisz to co kochasz i umierasz z uśmiechem na twarzy, z radością w sercu i duszy. Ja tak podchodziłem do każdego maratonu. Ktoś pomyśli, że to myśl destrukcyjna i depresyjna. Tu chodzi o to, że jesteś gotowy na wszystko, nawet na śmierć. Nie biegniesz z założeniem, że chcesz umrzeć, ale nie obawiasz się tego. Tak czy owak na każdym maratonie się "umiera". To jest wtedy tak piękne, taki ból istnienia, ale połączony z radością, że jakbt wtedy ktoś Ci powiedział, że za 5 minut umrzesz to byś się tym nie przejął. Taki to jest stan euforii. Ktoś kto widział śmierć, która przyszła za szybko i niespodziewanie i była okupiona walką oraz cierpieniem jest gotowy umrzeć na maratonie. Ja od tamtego czasu, czyli od kilku lat biegam regularnie. To jest jak moje paliwo. Zdarzały się przerwy dwutygodniowe w wyniku naciągnięcia łydki, ale czynię to, bo to kocham. Nieważne czy jest deszcz, śnieg, duży mróz czy potworny upał. Nieważne, że biegam już wolniej niż kiedyś. Ważne, że walczę. Nigdy jednak nie możesz pomyśleć, że coś co kochasz przestajesz robić z radością. To znak, że coś jest nie tak w Tobie. Znak, że coś się dzieje niedobrego w Twojej duszy i sercu. Ja to poczułem niedawno. Ogarnęły mnie złe myśli i postanowiłem je zniszczyć. Najpierw długie rozciąganie i potem jedna myśl. Idę się zniszczyć i tak zrobiłem. Wytworzyłem w sobie tak złą energię, że ciało odpowiedziało i szarpała mnie prawa łydka. To nie była Dobra Walka. Mimo to zrobiłem trening ryzykując uraz. Czy coś mi to dało? Pokazało mi, że nie możesz robić tego co kochasz z nienawiścią. To był początek czegoś złego. Następne biegi nie cieszyły mnie i były zachowawcze. Obawiałem się o łydkę. Coś pękło we mnie. W umyśle, duszy i sercu. Bałem się kontuzji i stało się... Zbiłem mały palec u lewej stopy i to mocno. W samej chwili tego uderzenia o szafkę już wiedziałem, że czeka mnie przerwa w bieganiu. Stało się to w poniedziałek. Dwa dni później siadła mi też lewa łydka. Jest tak pospinana, że już trzeci dzień jak wstaję z łóżka to ból jest tak potężny, że nie mogę stanąć na tę nogę. Jak rozchodzę to jest lepiej, ale i tak kuleję i czuję, że nie jest dobrze. Na dodatek brat naderwał łydkę i już prawie miesiąc w zasadzie nie może chodzić. Co ciekawe też lewą... Na dziś nie wiem kto ma gorzej. Czasem jednak odpoczynek się przydaje. Cierpienie jest lekcją. Źle podchodziłem mentalnie do biegania ostatnio i chyba po to jest ta kontuzja, żebym znów poczuł radość jak wrócę do biegania. Na początku chcesz, żeby to jak najszybciej nastąpiło, ale z czasem wiesz, że nic nie przyśpieszysz i trzeba cierpliwości. Spadnie forma i kondycja, ale jak pamiętasz jak zaczynałeś i jak wracałeś po długiej przerwie to wiesz, że dasz radę znów o ile całe ciało będzie znów działać poprawnie. Powroty są o tyle ciekawe, że czujesz jakbyś zaczynał wszystko od początku. Znów nic nie wiesz. Jeżeli jednak to kochasz to będziesz gotowy znów na podjęcie walki i na walkę z bólem. Chodzi tylko o powrót radości, a wtedy wszystko się uda. Na razie cierpię w samotności...

MARATON
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
23 lutego 2024, 16:45

    

   Pierwszy człowiek, który pokonał ten dystans zmarł. To pokazuje jaki to jest niewiarygodny wysiłek dla ludzkiego organizmu, a jednak wielu śmiertelników się decyduje na to. Każdy robi to w innym celu, każdy ma inną motywację. Dlaczego ja to zrobiłem i to nawet nie raz? Skąd wzięło się u mnie takie marzenie i kiedy? W 2011 roku stawiałem dopiero pierwsze kroki biegowe. Cele były takie, żeby schudnąć i żeby poczuć siłę wewnętrznę, siłę do walki. Siłę do walki z życiem, które stało się wcześniej koszmarem i mrokiem. Nienawidziłem biegać. Dla mnie to było pozbawione sensu. Wolałem inne dyscypliny sportowe. Przebiegnięcie 1000 metrów było dla mnie jakąś torturą. Pamiętam jak zaczynałem biegać w butach zwykłych, które na dodatek kleiłem taśmą klejącą. Nie było łatwo na początku. To w zasadzie był marszobieg i zawsze docierałem do pewnej małej górki i wtedy zaczynał się palący ból w zgięciu prawej stopy. Nie umiałem go przezwyciężyć. Stwierdziłem, że może taka moja budowa i coś tam jest nie tak. Miałem jednak jakąś wiarę i nadzieję, że w końcu pokonam ten ból. Był to czas, że odkryłem w sobie moc i siłę do walki. Zanim zacząłem próbować biegać to robiłem brzuszki, przysiady, pompki i skakałem na skakance. Już to mi dawało poczucie, że widzę jasność i że mam serce wojownika. Pokazało mi to, że myśli i umysł mogą zaprowadzić człowieka na samo dno psychiczne, ale, że można to zmienić w głowie. Można zacząć podążać w stronę światła. Czasem potrzeba impulsu jakiegoś. Potrzeba wiary i nadziei. Potem trzeba przejść do działania. Wszystko powoli i z głową, bo jest to proces. Nic nie dzieje się od razu. Poczułem, że mój umysł mnie oszukał, że moje ciało może więcej niż kiedykolwiek mi się wydawało, że mam silnego ducha w sobie do walki. Odkryłem potężną moc, którą blokowałem sam. Pewnego dnia pokonałem palący ból w zgięciu stopy i pokonałem tę górkę. Na to też potrzeba było czasu i cierpliwości. Być może blokował tam się przepływ krwi? Nie mam pojęcia. Tak czy owak jak ten ból stawał się coraz lżejszy, a z czasem zniknął to zacząłem pokonywać większe dystanse. Byłem gotowy na każdy ból, bo podczas biegania musisz pokochać ból. Ma się stać twoim przyjacielem. Ból niszczenia siebie myślami zamieniłem na ból fizyczny. Pewnie każdy pamięta swoje początki. Ta radość z pokonywania coraz większych dystansów. Potem z czasem pierwsze zawody na 10 km, potem pierwszy półmaraton i zaczęła kiełkować myśl o maratonie. Marzenie zrodziło się w 2012 roku podczas oglądania ceremonii zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Dekorowano tam maratończyków... Wtedy pojawiła się silna myśl w świadomości, że zrobię to. Nie wiedziałem jeszcze kiedy i jak i czy będę gotowy, ale marzenia w naszym życiu są bardzo ważne. One napędzają nasze serce i duszę. Nawet jak to marzenie wydaje się nierealne, niemożliwe do spełnienia, irracjonalne to uwierzcie mi, że jak macie silne pragnienie spełnienia marzenia to nagle jakby Wam Wszechświat pomagał w tym. Mnie prowadził do tego. Dałem się też prowadzić wyższej sile Boskiej. Przedtem miałem za sobą biegi na 10 km czy półmaratony, ale jednak maraton to już zupełnie coś innego. Mówią, że najlepiej na miesiąc przed przebiec 30 kilometrów. Chodzi tutaj o to, żeby sprawdzić zachowanie ciała i umysłu i nastawić się, że przecież zostanie potem tylko 12 kilometrów do mety. Chociaż to nie jest tylko 12. To jest aż 12. Po pokonaniu 30 kilometrów na treningu czułem, że jestem gotowy. Czułem i moc fizyczną i mentalną. I naszedł ten dzień 28.09.2013 roku. Maraton Puszczy Goleniowskiej.

 

   Wiecie dlaczego chciałem przebiec maraton? Nigdy nie lubiłem dyscypliny, ale bieganie mnie tego nauczyło. Często nie udawało mi się w życiu skończyć tego co zacząłem. Chciałem osiągnać coś co nic nie kosztuje, za co nie trzeba płacić. Oczywiście wpisowe musisz opłacić. Chodzi mi bardziej, że na starcie maratonu wszyscy ludzie są wolni i równi. Nieważne kto co w życiu robi, nieważne co kto w życiu ma, nieważne jaką ma pozycję społeczną i status finansowy. Nie decydują żadne układy. Nie oszukasz nikogo. Jesteś tylko Ty, Twoje ciało, serce, dusza i umysł. Wszystko zależy tylko od Ciebie. Nikt Ci nie pomoże. Sam to musisz zrobić i pokonać. Nie wiem ile osób stojących na starcie maratonu ma myśl, że są gotowi nawet umrzeć na trasie. Ja taką myśl miałem zawsze na maratonach. Wojownik musi być gotowy na wszystko. Ma mieć tylko serce do walki i nieważne czy wygra czy przegra. Ważne, żeby podjął walkę z odwagą w sercu. Najważniejsze, żeby słuchać siebie i swojego wewnętrznego głosu. Ja miałem taką sytuację rano przed wyjazdem, że pojawiła mi się myśl, że mam zabrać dwie pary butów. Nie wiedziałem dlaczego, ale tak mi podpowiadała intuicja. Okazało się, że na rozgrzewce tak mnie zaczął boleć duży palec u lewej stopy, że nie mogłem biec w butach w których miałem biec pierwotnie. Byłem przerażony. Tyle przygotowań i mam nie pobiec? Miałem jednak drugą parę butów i okazało się, że w tych drugich ból był do zniesienia. Wybrałem też nie wiem czemu maraton po lesie. Wielu przestrzegało mnie, że lepiej uliczny, bo jednak po lesie mięśnie bardzo się męczą. Ja jednak byłem gotowy. Najpiękniejsza jest ta niewiedza co będzie, co się zdarzy. Maraton jest jak podróż. Jak w każdej podróży znamy cel, ale nie można się skupiać tylko na celu. Najpiękniejsza i najważniejsza jest sama droga. Dla mnie bohaterami na maratonach są Ci, którzy mają czas koło 6 godzin. Dlaczego właśnie Ci ludzie? Przeżyłem taki piękny moment na maratonie we Wrocławiu. Było wtedy bardzo gorąco i większość już czekała na mecie, jadła, piła i czekaliśmy na dekoracje. Na trasie zostało jeszcze jednak trochę osób, a zbliżała się 6 godzina, czyli limit. Wtedy stało się coś co zapamiętam do końca życia. Organizator przez mikrofon ogłosił, że czekamy na wszystkich śmiałków. Nie pamiętam już jaki czas miał ostatni. Czy to było 6 godzin i 15 minut czy więcej. To nie miało znaczenia. Ci ludzie dostali szansę na ukończenie. Myślę, że ze wszystkich biegów w których brałem udział to były najpiękniejsze i najbardziej wzruszające momenty, bo wszyscy klaskali tym, którzy wbiegali na metę. Owacja była taka jakby ci na samym końcu byli zwycięzcami. Bo byli. Słaniali się na nogach, padali z wycieńczenia za metą. Myślę, że te osoby nie zapomną do końca życia tej owacji na stojąco, którą dostali. Myślę, że jak im zostawało do mety jakieś  50 metrów to siłą woli już stawiali stopę za stopą, a ten doping niósł ich jeszcze do mety. Dla mnie Ci ostatni byli prawdziwymi zwycięzcami tego maratonu. Myślę, że jak kilka tysięcy ludzi wspierało ich to czuli się jeszcze bardziej wyjątkowo.

 

 Dla mnie maratony były przeżyciami mistycznymi i duchowymi. Takiej energii i radości wokół nie ma nigdzie. Energia ludzi, ich serca i dusze łączą się ze Wszechświatem. Każdy biegnie dla siebie, ale jesteśmy wszyscy połączeni, jesteśmy wszyscy razem i uwierzcie mi. To po prostu się czuje. Wszechświat daje energię i my ją oddajemy. Ja miałem odczucie, że jestem wszystkim. Zawsze chciałem poczuć jakąś wyższą świadomość, takie poczucie połączenia energetycznego ze wszystkim co istnieje. Takie doznanie, że Ja jakbym nie istniał. Ciężko jest to opisać słowami, bo na codzień życie jest trywialne. Nie czujemy połączenia z czymś wyższym od Nas. Na starcie maratonu też wszystko jest normalne. Jednak doznałem kilka razy czegoś czego nie doznam w żaden inny sposób. Umysł często nas blokuje. Pojawiają się różne myśli. Na zasadzie przestań, nie męcz się, odpocznij, zatrzymaj się, nie dasz rady. Miliony myśli się przewijają. Trzeba pozwalać im przepływać, bo w pewnym momencie kontrola umysłu słabnie. Gdy ona słabnie pojawia się coraz większa radość wewnętrzna. Ja czułem coś na kształt nieśmiertelności i nieskończoności. Miałem takie momenty, które trwały około 10 minut może. Ciężko nawet określić czas, bo on też przestaje mieć znaczenie. W pewnym momencie czułem coś większego ode mnie. Nagle przestawałem odczuwać zmęczenie, a był to załóżmy 25 kilometr. Przestawałem czuć ból. Czułem się tak jakbym dopiero zaczął biec, czułem taką lekkość. Czułem, że mogę biec do końca świata i to jest takie piękne i takie radosne. Wszystko wokół jakby emanowało energią. Niesamowita taka wewnętrzna radość. Radość z połączenia energetycznego ze wszystkim co jest i co istnieje. Czułem się Wszechpotężny, jakiś taki Wielki. Umysł w tym momencie nie istniał, po prostu milczał. Tak jakby na chwilę się poddał i puścił zawór, który blokuje Nas przed połączeniem ze Wszechświatem, z energią Kosmosu. Jakaś Boska Świadomość potęgi człowieka. Doznanie, którego nie miałem nigdy wcześniej ani później. Oczywiście za jakiś czas umysł znów się włączał, zmęczenie znów narastało, wracałem do rzeczywistości. Z poczuciem jednak, że oszukałem umysł, że doznałem coś na kształt Boskości. Po 30 kilometrze bywa różnie. Są to momenty, że już wiele osób idzie, bo nie ma siły biec. Też tak miałem. Jednak unosi się wszędzie taka energia radości. Ludzie wspierają siebie nawzajem, rozmawiają, radują się. Każdy już wie, że niedaleko do końca i zaczyna czerpać prawdziwą wewnętrzną radość z podróży. Też to przeżywałem. Czas już nie miał znaczenia, odległość do mety też nie. Przeogromne zmęczenie, mięśnie pozbijane, ponaciągane, w zasadzie człowiek dowiaduje się co może boleć. Okazuje się, że prawie wszystko. Prawdziwy ból istnienia, ale jakże radosny. Ból trzeba pokochać, ale dopiero maraton pokazuje jaki to jest ogromny ból. Na codzień nawet nie zdajemy sobie sprawy ile można czuć naraz różnych bóli w jednym czasie. Masz wszystko gdzieś już. Jesteś Ty, inni ludzie i ta energia potężna. Radujesz się z każdego kroku okupionego bólem. Już wiesz, że dokonałeś tego, wiesz, że dotrzesz do mety, wiesz, że wygrałeś. We Wrocławiu jak wpadłem na metę to pół godziny byłem w innym świecie. Wokół pełno ludzi, a ja się czułem oderwany taki od wszystkiego. Radość we wnętrzu potężna, ale w świadomości jakby nic nie istniało. Nawet jakby Ja to nie był Ja. Czułem się jakbym to obserwował wszystko z góry i jakbym nie był w sobie. Nic nie ma znaczenia wtedy, żadnych myśli. Po prostu idziesz za tą metą i jesteś spełniony, przepełniony radością we wnętrzu. Wszystko się do Ciebie uśmiecha. Rośliny, drzewa, słońce, ludzie, ale czujesz to inaczej. Czujesz to tak pełniej. W połączeniu z tym wszystkim, ale w oderwaniu od umysłu i myśli. Jakbyś dopiero zobaczył piękno stworzenia Wszechświata. Słyszał jakiś wewnętrzny głos. Pewnie wiele osób ma różne oczekiwania na starcie, ale w trakcie to się zmienia. Nie wiem co myślą Ci co idą po 30 kilometrze. Mi się udało tylko za pierwszym razem przebiec cały dystans. Nie wiem dlaczego? Może dlatego, że nie wiedziałem co mnie czeka. Na następnych czterech maratonach musiałem się zatrzymywać w okolicach 35 kilometra. Wtedy to już był marszobieg. Czy czułem rozczarowanie i czy inni tez takie czują jak muszą się zatrzymać i iść? Myślę, że nie. Zdajesz sobie sprawę, że może nie będzie czasu jaki chciałeś uzyskać dziś, ale wiesz jedno. Jest pięknie i radośnie. Czujesz się jak Bóg. Czujesz, że cierpisz, ale z radością. Czujesz wielkość siebie i potęgę. Nie każdy rozumie, a pewnie wielu nie rozumie czego ludzie to robią. Przecież to jest ponadludzki wysiłek. Właśnie dlatego to robią, żeby pokazać sobie, że są w stanie dokonać niemożliwego. Przekraczają blokadę umysłu, przekraczają progi bólu i cierpienia. Ja jestem depresjonistą więc stając na starcie maratonu byłem gotowy nawet na śmierć. W życiu cechuje mnie duża wrażliwość, niewiara w siebie, uciekanie od wyzwań, poddawanie się, tchórzostwo. Podczas maratonów myślałem o tym jak kilka lat wcześniej jedyne myśli jakie miałem to jak się zabić... Myślałem, że ledwo uszedłem z życiem, bo sam postanowiłem je skończyć... Jakby wtedy ktoś mi powiedział na OJOMIE, że jestem potężny, że mam serce i ducha do walki, że pokonam maraton to bym nie uwierzył. Nie uwierzyłbym, że potrafię się zniszczyć fizycznie, pokonać ból i cierpienie, ale wszystko w dobrej walce i z radością. Dlaczego piszę o tym teraz? Zbiłem palca u stopy i nie mogę biegać, do tego od kuśtykania mocno mi się spięła łydka. Dużo czytam, oglądam filmy, słucham muzyki. Cierpienie też jest po coś. Każde doświadczenie też jest po coś. To jest jakby następstwo utraty mojej energii. Intuicyjnie czułem, że coś się zdarzy złego. Wycofałem się w głąb siebie. Nie wiem czy to dobrze. Tak czy owak energetycznie rozproszyłem się. Szukam odpowiedzi dla siebie dlatego się wycofałem. Jestem w stanie NIE WIEM. Oczywiście ten stan nie jest zły. Nie kierunkuję jednak energii w żadną stronę, ani w negatywną ani w pozytywną. Jakbym stał na peronie, ale nie wiedział czy czekam na ten pociąg i czy wsiądę do niego. Czy może do innego albo do żadnego. Czy to jest lęk, strach i niemoc? Czy tylko spokój i czekanie? Ale czekanie na co? Tego właśnie nie wiem dlatego szukam. Czego ta dusza moja chce, czego chce doświadczyć, na co mnie jeszcze stać w tym życiu? Wiem jedno. Jeżeli pokonałem maratony to mam w sobie duszę wojownika tylko muszę znaleźć cel. Muszę wiedzieć o co chcę walczyć i po co. Na maratonie to jest w zasadzie proste. Jest start i meta. W życiu też tak jest, ale nie wiemy gdzie jest meta. Jest tylko droga, która jest różna. Moja jest taka jakbym nie umiał żyć w tej rzeczywistości.

  

KIM JESTEM I PO CO TU JESTEM?
Autor: rasmarsom | Kategorie: ŚwiadomoŚĆ 
20 lutego 2024, 19:22

   Znów zadaję sobie to pytanie, czyli jaki jest sens mojego pobytu tutaj...? Dawno nie czytałem książek, które mnie prowadziły ponad 10 lat temu. Odkrywam je na nowo po latach. Czy robię dobrze, że znów szukam odpowiedzi dla siebie? Czy robię dobrze, że czynię to w samotności? Czy robię dobrze, że czynię to w jakimś oderwaniu od rzeczywistości, w jakiejś zadumie, w jakimś mimo wszystko spokoju? Na dodatek wczoraj przyrżnąłem podczas rozciągania palcem w szafkę... Mój mały palec u lewej nogi wygląda nie najlepiej. Jak uderzyłem wczoraj w szafkę to już czułem, że jest źle. Wczoraj to nawet się bałem, że nie dojdę do toalety. Dziś palec wygląda coraz gorzej. Jest siny i spuchnięty, ale już tak nie boli... Złamany pewnie nie jest, ale silnie stłuczony, a dziś przypadał mój dzień na bieganie. Jedyna czynność, którą wykonuję regularnie od lat. Jestem bardzo zmienny, ale w tym przypadku trzymam dyscyplinę. Zawsze to kondycja dobra, zdrowie, fajne zmęczenie. Czasem jednak przestaję to czuć. Przestaję z tego czerpać radość. Ostatnie biegi były takie dziwne. Pewnie też dlatego, że spadła moja energia i zacząłem się motać, kłócić sam ze sobą. Wróciłem do książek co akurat jest dobre. Oglądam sporo filmów. W głębi jednak się zamknąłem znów. Miałem czas, że moje życie to w zasadzie sport i bieganie. Nic innego się nie liczyło. Oczywiście jest to moja pasja, ale przestałem sam coś kreować, tworzyć. Zamknąłem się w takiej bańce. Czasem jednak trafiasz na kogoś przed kim się otwierasz, trafiasz na osobę, która jakby Ciebie znała. Otwierasz duszę, pokazujesz swoje talenty, których nie wykorzystywałeś długi czas. Rzadko się zdarzają osoby o mocnej energii. Dlatego nazwałem Ją "Czarownicą". Ludzie, którzy pojawiają się w naszym życiu są "po coś". Dusze, które chcą Nam coś przekazać. Mają dla Nas informacje o Nas o których zapomnieliśmy. Wskazują Nam drogę, pokazują jaki jest nasz cel tutaj. Zrozumienie nie musi przyjść od razu. Tak czy owak grudzień i styczeń miałem bardzo owocny. Tak jakby dotknął mnie jakiś świetlisty Anioł o mocy czarodziejskiej. Zacząłem żyć, zacząłem znów tworzyć podcasty na Youtube, śpiewać, tańczyć. Pełne odblokowanie mnie. Wróciłem nawet po latach, żeby zobaczyć jak wyglądają ludzie z którymi biegałem wiele lat temu. Porobiłem setki zapisków na kartkach. Pomysły miałem co parę minut dosłownie. Nie ogarniałem aż tego co się dzieje. Mnóstwo kreacji, odnowienie kontaktów z ludźmi po latach. Pełne szaleństwo w umyśle, w ciele i w świadomości. Kierowałem energię w różne kierunki. Energia bowiem jest neutralna i można ją skierować albo w dobrą stronę albo w złą. Nie miałem czegoś takiego kilka lat. Wielu pewnie uznało, że coś biorę... Właśnie nie. Nic a nic. Coś takiego jak ma artysta, który tworzy. Przychodzi wena i wtedy trzeba działać. Nie ma co się zastanawiać czy coś dobre jest czy złe czy gorsze. Jest to okres tworzenia i kreacji. Nie zważasz na to co kto o Tobie pomyśli. Wszystko robisz spontanicznie, bo tak czujesz. Masz ochotę potańczyć to robisz to, masz ochotę zaśpiewać to to robisz, masz ochotę o czymś mówić o czym wydaje się, że wiesz to to robisz. Każdy jednak strumień takiej energii kończy się... A kiedy tak się dzieje? Gdy zaczynasz myśleć w negatywną stronę. Może jednak kiepsko śpiewam, może jednak niepotrzebnie wypowiadam się na niektóre tematy, może jednak mało ludzi mnie słucha i ogląda, może inni są lepsi, może wcale nie jestem taki fajny i blyskotliwy, może się wygłupiłem, może ludzie o mnie myślą, że jestem świr... Jeżeli zaczynasz blokować tę energię Wszechświata ona gaśnie z godziny na godzinę, a potem z dnia na dzień. Zaczynasz dostrzegać, że masz coraz mniej energii. Po prostu ją odcinasz. Tak też zrobiłem i ja. Oczywiście doszły do tego inne życiowe problemy. To też miało wpływ na zablokowanie SIEBIE i utratę wiary. Poznałem jedną z PRAWD dzięki temu, że WIERZENIE edytuje RZECZYWISTOŚĆ!!!

 

  Doznajecie czegoś takiego, że jak sami ze sobą czujecie się bardzo dobrze i macie dużo pozytywnej energii to i ludzie z Wami rozmawiają jakoś częściej, uśmiechają się, zaczepiają. Czują po prostu ten BLASK, tę mocną energię emitowaną do Wszechświata. Wszechświat tę energię oddaje wtedy. Jesteśmy wszystkim co istnieje i tu jest ODPOWIEDŹ. Zauważcie jednak jak coś się zdarzy w umyśle, że zmieniacie postrzeganie rzeczywistości i siebie. Nie musi to być negatywna energia, ale taki brak energii. Rzeczywistość wtedy się dopasowuje do tego. Czujesz, że nagle nie chce Ci się z nikim gadać i wtedy odzywa się do Ciebie mało osób czy to w rzeczywistości czy w internecie. Nikt Ci nie przeszkadza, bo czuje, że nie masz mocy i energii. Z kim się Wam najlepiej kontaktuje? Z ludźmi pełnymi radości i energii, z ludźmi szalonymi, z ludźmi, którzy czujesz, że żyją pełnią życia. To są ludzie, którzy wykreowali swoją rzeczywistość i jest im w tym dobrze. Czasem się zastanawiamy skąd taka osoba ma tyle energii, radości i pomysłów? Stąd, że ona połączyła się ze Wszechświatem i pobiera oraz oddaje energię. Ja tego nie potrafię, żeby mieć to ciągle. Nie zabieram ludziom energii i gdy czuję, że czegoś szukam, że się gubię, to nie obarczam tym innych, bo żadna dusza tego nie potrzebuje do rozwoju. Nie wiem czy macie takie wrażenie, ale ja mam czasami takie albo bardzo często, że pisząc z kimś piszę jakby sam ze sobą. To są dusze, które tylko odbierają informacje. Czuję, że na wyższym poziomie taka dusza nic mi nie da. Kontakty między ludźmi są bardzo różne. Czasami zastanawiamy się czego z daną osobą już nie piszemy albo czego kontakt jest rzadszy albo czego wygasa. Na poziomie ludzkim myślimy o odtrąceniu albo o tym, że już nie jestem fajny czy fajna dla niego czy dla niej. Na poziomie duchowym jest to czas w którym dusza uznaje, że od innej duszy już nic nie otrzyma wartościowego. W drugą stronę polega to na tym, że np. ja nie jestem w stanie już nic dać danej duszy i nic nie pomogę już. Czuję też, że nie mam na tyle energii, żeby Ją dać komuś kto potrzebuje. Nigdy jednak nikogo nie można skreślać. Może być okres przerwy w kontakcie, ale może zostać on wznowiony. Ja tak działam i na poziomie ludzkich emocji można to odebrać, że nie jest ktoś mi już potrzebny. To nie działa w ten sposób, bo mam różne okresy i akurat teraz widocznie chcę poszukać odpowiedzi dla siebie w książkach i filmach, a nie od konkretnych ludzi.

 

 Spadek mojej energii zauważyłem już od jakiegoś czasu. Skończył się czas kreacji i ok. Każdy jednak zawsze trzyma się tego co pozwala mu trwać. U mnie jest to BIEGANIE. Wyciągnęło mnie już z wielu zapaści. Wiem, że może być różnie ze mną, ale to jest moja podstawa życia. Wczoraj mialem momenty załamania, bo nie wiedziałem co z tym palcem się stało. Pomyślałem sobie, że nie dość, że czuję słabość energetyczną to jeszcze nie mogę nawet pobiegać i nie wiadomo ile... Dziś pocieszam się, że to tylko mały palec i jest po prostu silnie stłuczony. Czasami przerwa też robi dobrze. Już takie przerwy miałem spowodowane naciągnięciem łydki. Dwa tygodnie przerwy dla biegacza jest naprawdę długim czasem. Ciało jest przyzwyczajone do ruchu i samo się domaga, a nie może... Pojawiają się też pytania, a jak będę biegał jak wróce po urazie. Czy spadnie kondycja i forma i jak mocno? Wielu sportowców zadaje sobie to pytanie w trakcie kontuzji, ale jest to też czas regeneracji ciała i odpoczynku. Może też czas nowych pomysłów na treningi. Kontuzja wbrew pozorom często pomaga paradoksalnie. Dlatego, że organizm ma czas na regenerację i łapie świeżość. Nabiera się też nowej chęci na wysiłek i treningi. Można też zmienić podejście do sportu. Często sportowcy po powrocie po kontuzji osiągają lepsze wyniki. Wszystko dlatego, że przecież nikt nie zrobi sobie np. pół roku przerwy od treningów. Ciało w pewnym momencie daje sygnały, że za dużo, za mocno, za często. Ignorujemy to oczywiście. Biegacz mówi jak coś boli, że przecież to się rozbiega. Ignorujemy sygnały ciała i wynikiem tego jest kontuzja. Nie piszę tu o wyczynowym sporcie nawet, bo tam przecież z tego Ci ludzie żyją. To jest ich praca. Piszę tu o sportowcach amatorach, a najbardziej o biegaczach. Bieganie daje tyle endorfin, tyle poczucia takiego, że dajesz radę, tyle samozadowolenia, zdrowia, kondycji, że jest to uzależnienie wręcz. Każde uzależnienie może się stać jednak w pewnym momencie niebezpieczne. Akurat moje uderzenie palcem w szafkę to uraz niespodziewany i nie spowodowany treningiem biegowym. Dostawałem jednak inne sygnały z ciała, że jest coś nie tak... Pierwsza reakcja na kontuzję to jest przerażenie , strach i lęk. Dochodzi do ciebie, że przez jakiś czas nie pobiegasz, a przecież to twój wręcz nałóg, który ci tyle daje. I nagle musisz to przerwać. Na początku ciężko to ogarnąć w psychice, potem następuje akceptacja, zrozumienie i cierpliwość. Nie można nic przyśpieszać chociaż ciało i umysł się buntują. Jest to czas przemyśleń czy może coś zmienić. Czas, żeby nabrać nowej energii i sił. Każdy amator podchodzi indywidualnie do swojego biegania. Nie mogę pisać o innych, bo każdy ma swoje podejście do tego. Dla mnie to ma być przede wszystkim RADOŚĆ. Radość z samego biegu i nieważne w jakim tempie i ile kilometrów. Reszta pozytywów idzie razem z tym. Jeżeli tracę tę radość to jest wtedy tylko uzależnienie, nałóg, rutyna. Pozytywy są oczywiście zawsze, ale już nie tak pełne. To jest jak z każdą pasją. Jak przestajesz to czuć to znaczy, że coś jest nie tak. Bieganie polega na tym, że odrywasz się od wszystkiego. Takie chwile całkowitej i pełnej wolności, a więc i radości. Mogą też wpaść różne ciekawe pomysły do głowy. Nieważne czy ktoś czuje się wolny w życiu czy niewolnikiem to są właśnie chwile WOLNOŚCI. Wolności w Świadomości. Ja miałem taki tydzień, że biegałem co trzeci dzień, a mój rytm od lat to bieganie co czwarty dzień. W ostatnim okresie jednak to zmieniłem. Nie wiem czy mój rytm jest dobry, nie wiem czy nie za rzadko biegam, ale moje ciało się przyzwyczaiło do tego. Miałem jednak przez dwa miesiące taką moc, że działałem bardziej spontanicznie, ale przyszła utrata ogólnej mocy i tego dnia postanowiłem się mocno porozciągać zaraz przed biegiem. Nigdy tego nie robię. Zawsze rozciągam się dzień wcześniej, a w dniu biegu ewentualnie krótkie rozciąganie. Nie czułem jednak czegoś niepokojącego. Niepokojącą była moja negatywna energia i nastawienie do biegu. Miałem w umyśle, że nie idę pobiegać, ale dać sobie w "kość". I tak się stało. Moje negatywna energia wpłynęła na ciało i nagle zacząłem odczuwać ból łydki. Powinienem przerwać trening, ale tego nie zrobiłem. Są różne bóle. Biegacz jest do tego przyzwyczajony, a już szczególnie maratończyk. Z czasem można się nauczyć bólu mięśniowego wynikającego ze zmęczenia, ale są inne bóle, które wskazują, że coś jest nie tak. Mi zaczęła się łydka naciągać i twardnieć. Chciałem jednak się zniszczyć więc dokończyłem trening. Nic wielkiego się nie stało na szczęście, ale jak to się mówi czułem tę łydkę w kolejnych dniach. Postanowiłem wrócić do mojego rytmu biegu co czwarty dzień. Kolejny bieg znów wskazywał, że tę łydkę przeciążyłem. Biegłem już ostrożniej. Potem zrobiłem jeszcze dwa biegi długie jak na mnie i wydawało się, że jest w miarę ok już z łydką. Szkopuł w tym, że ostatnie 4 biegi nie radowały mnie. Raz, że łydka, a dwa, że czułem, że mam mało energii co powodowało, że nie było też radości. Może dlatego doznałem tej kontuzji palca, bo wszystko jest po coś. Utrata energii, wiary, cierpienie też jest po coś. W danym momencie tego nie rozumiemy, ale to może przyjść z czasem. Często takie wymuszone przerwy są dobre. Są dobre jak czujesz, że coś tracisz, że nie skupiasz się na tym, że robisz coś bo sprawia ci to radość, ale, że staje się to rutyną tylko bez większych emocji. Może się tak stać jak coś robisz już długo i regularnie nawet jak jest to Twoja pasja. Istnieje coś takiego jak intuicja i znaki, że albo coś się zdarzy dobrego albo złego. Ja ostatnio to czuję, bo moje pole wibracyjne w ciele, umyśle, duszy jest albo słabe albo idzie w kierunku negatywnym. To musiało się stać niestety albo stety. Będę to wiedział po czasie i w najbliższych dniach... Na szczęście mimo tego, że ten palec wygląda koszmarnie to już nie ma takiego bólu jak wczoraj. Tak czy owak jest to pokłosie tego, że źle edytuję swoją rzeczywistość w tym okresie. Jestem "uśpiony" znów. Wiele osób nie wie nawet, że "śpi na jawie". Ja akurat to wiem jak jest u mnie. Czasem to ignoruję, bo tak jest łatwiej. Jak nie zadajesz żadnych pytań to też nie dostaniesz odpowiedzi. Jeżeli jednak zaczynasz je zadawać odpowiedzi mogą nie przyjść od razu. Trzeba cierpliwości.

 

 Więc nie wiem kim jestem i po co tu jestem. Nawet jak będę wiedział to przecież to może mi się tylko wydawać, że tak jest. Każde doświadczenie jest dla duszy bezcenne. Czy wybieramy sobie takie życie jakie mamy przed przyjściem na Ziemię? Oczywiście prościej jest wierzyć, że to jest banalne. Rodzimy się, żyjemy, starzejemy się i umieramy i tyle. Kwestia wiary w to. Ktoś wierzy, że Jezuś żył, ktoś inny, że Mahomet itd. Wierzymy w rzeczywistość, którą ktoś nam tworzy. Czy ktoś wie jednak co się dzieje przed przyjściem na świat i po śmierci? Tego nikt nie wie. Ezoteryka, astrologia czy astronomia to nauki, które są negowane przez religie. Każda religia wmawia swoją rzeczywistość, tak jak każda partia czy każda telewizja. Czy ludzie przed stworzeniem religii byli jakoś manipulowani? Z pewnością tak, ale nie w takim stopniu jak teraz. Tyle, że wtedy ludzie opierali swoje życie na astrologii i astronomii. Zostaliśmy umiejętnie od tego odsunięci oraz od duchowości. Tak naprawdę jesteśmy ślepi i głusi, bo odbieramy tylko bardzo wąziutki zakres częstotliwości. Są jednak ludzie obdarzeni, którzy odbierają więcej niż tylko zmysłami. Ja też zawsze czułem, że jest coś więcej. Wszystkie takie tematy jak energia, świadomość czy duchowość są bardzo ciekawe. Otwierają szeroko horyzonty myślowe. I będę to zgłębiał myślę, że do końca życia. Może właśnie po to tu jestem. Może to jest moja misja. Przynajmniej od 30 roku życia. Oczywiście nie da się oderwać od rzeczywistości nawet jak jest tylko iluzją. Mózg i myśli są iluzją, przetwarzają tylko to co odbieramy zmysłami, ale jest to jednak bardzo natarczywe i natrętne. Może pisanie tutaj i przemyślenia dadzą mi jakieś odpowiedzi czego się złapać i trzymać... A może jednak wciąż będę w stanie, że NIE WIEM i tylko mi się wydaje. Tkwienie w stanie NIE WIEM pozwala na doznawanie wszystkiego co jest i dopuszczanie wszystkiego. Umysł zawsze będzie się starał wszystko szufladkować, żeby nie robić zamieszania. Inaczej byśmy zwariowali wszyscy. To tyle na dziś...