MARATON


Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
23 lutego 2024, 16:45

    

   Pierwszy człowiek, który pokonał ten dystans zmarł. To pokazuje jaki to jest niewiarygodny wysiłek dla ludzkiego organizmu, a jednak wielu śmiertelników się decyduje na to. Każdy robi to w innym celu, każdy ma inną motywację. Dlaczego ja to zrobiłem i to nawet nie raz? Skąd wzięło się u mnie takie marzenie i kiedy? W 2011 roku stawiałem dopiero pierwsze kroki biegowe. Cele były takie, żeby schudnąć i żeby poczuć siłę wewnętrznę, siłę do walki. Siłę do walki z życiem, które stało się wcześniej koszmarem i mrokiem. Nienawidziłem biegać. Dla mnie to było pozbawione sensu. Wolałem inne dyscypliny sportowe. Przebiegnięcie 1000 metrów było dla mnie jakąś torturą. Pamiętam jak zaczynałem biegać w butach zwykłych, które na dodatek kleiłem taśmą klejącą. Nie było łatwo na początku. To w zasadzie był marszobieg i zawsze docierałem do pewnej małej górki i wtedy zaczynał się palący ból w zgięciu prawej stopy. Nie umiałem go przezwyciężyć. Stwierdziłem, że może taka moja budowa i coś tam jest nie tak. Miałem jednak jakąś wiarę i nadzieję, że w końcu pokonam ten ból. Był to czas, że odkryłem w sobie moc i siłę do walki. Zanim zacząłem próbować biegać to robiłem brzuszki, przysiady, pompki i skakałem na skakance. Już to mi dawało poczucie, że widzę jasność i że mam serce wojownika. Pokazało mi to, że myśli i umysł mogą zaprowadzić człowieka na samo dno psychiczne, ale, że można to zmienić w głowie. Można zacząć podążać w stronę światła. Czasem potrzeba impulsu jakiegoś. Potrzeba wiary i nadziei. Potem trzeba przejść do działania. Wszystko powoli i z głową, bo jest to proces. Nic nie dzieje się od razu. Poczułem, że mój umysł mnie oszukał, że moje ciało może więcej niż kiedykolwiek mi się wydawało, że mam silnego ducha w sobie do walki. Odkryłem potężną moc, którą blokowałem sam. Pewnego dnia pokonałem palący ból w zgięciu stopy i pokonałem tę górkę. Na to też potrzeba było czasu i cierpliwości. Być może blokował tam się przepływ krwi? Nie mam pojęcia. Tak czy owak jak ten ból stawał się coraz lżejszy, a z czasem zniknął to zacząłem pokonywać większe dystanse. Byłem gotowy na każdy ból, bo podczas biegania musisz pokochać ból. Ma się stać twoim przyjacielem. Ból niszczenia siebie myślami zamieniłem na ból fizyczny. Pewnie każdy pamięta swoje początki. Ta radość z pokonywania coraz większych dystansów. Potem z czasem pierwsze zawody na 10 km, potem pierwszy półmaraton i zaczęła kiełkować myśl o maratonie. Marzenie zrodziło się w 2012 roku podczas oglądania ceremonii zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Dekorowano tam maratończyków... Wtedy pojawiła się silna myśl w świadomości, że zrobię to. Nie wiedziałem jeszcze kiedy i jak i czy będę gotowy, ale marzenia w naszym życiu są bardzo ważne. One napędzają nasze serce i duszę. Nawet jak to marzenie wydaje się nierealne, niemożliwe do spełnienia, irracjonalne to uwierzcie mi, że jak macie silne pragnienie spełnienia marzenia to nagle jakby Wam Wszechświat pomagał w tym. Mnie prowadził do tego. Dałem się też prowadzić wyższej sile Boskiej. Przedtem miałem za sobą biegi na 10 km czy półmaratony, ale jednak maraton to już zupełnie coś innego. Mówią, że najlepiej na miesiąc przed przebiec 30 kilometrów. Chodzi tutaj o to, żeby sprawdzić zachowanie ciała i umysłu i nastawić się, że przecież zostanie potem tylko 12 kilometrów do mety. Chociaż to nie jest tylko 12. To jest aż 12. Po pokonaniu 30 kilometrów na treningu czułem, że jestem gotowy. Czułem i moc fizyczną i mentalną. I naszedł ten dzień 28.09.2013 roku. Maraton Puszczy Goleniowskiej.

 

   Wiecie dlaczego chciałem przebiec maraton? Nigdy nie lubiłem dyscypliny, ale bieganie mnie tego nauczyło. Często nie udawało mi się w życiu skończyć tego co zacząłem. Chciałem osiągnać coś co nic nie kosztuje, za co nie trzeba płacić. Oczywiście wpisowe musisz opłacić. Chodzi mi bardziej, że na starcie maratonu wszyscy ludzie są wolni i równi. Nieważne kto co w życiu robi, nieważne co kto w życiu ma, nieważne jaką ma pozycję społeczną i status finansowy. Nie decydują żadne układy. Nie oszukasz nikogo. Jesteś tylko Ty, Twoje ciało, serce, dusza i umysł. Wszystko zależy tylko od Ciebie. Nikt Ci nie pomoże. Sam to musisz zrobić i pokonać. Nie wiem ile osób stojących na starcie maratonu ma myśl, że są gotowi nawet umrzeć na trasie. Ja taką myśl miałem zawsze na maratonach. Wojownik musi być gotowy na wszystko. Ma mieć tylko serce do walki i nieważne czy wygra czy przegra. Ważne, żeby podjął walkę z odwagą w sercu. Najważniejsze, żeby słuchać siebie i swojego wewnętrznego głosu. Ja miałem taką sytuację rano przed wyjazdem, że pojawiła mi się myśl, że mam zabrać dwie pary butów. Nie wiedziałem dlaczego, ale tak mi podpowiadała intuicja. Okazało się, że na rozgrzewce tak mnie zaczął boleć duży palec u lewej stopy, że nie mogłem biec w butach w których miałem biec pierwotnie. Byłem przerażony. Tyle przygotowań i mam nie pobiec? Miałem jednak drugą parę butów i okazało się, że w tych drugich ból był do zniesienia. Wybrałem też nie wiem czemu maraton po lesie. Wielu przestrzegało mnie, że lepiej uliczny, bo jednak po lesie mięśnie bardzo się męczą. Ja jednak byłem gotowy. Najpiękniejsza jest ta niewiedza co będzie, co się zdarzy. Maraton jest jak podróż. Jak w każdej podróży znamy cel, ale nie można się skupiać tylko na celu. Najpiękniejsza i najważniejsza jest sama droga. Dla mnie bohaterami na maratonach są Ci, którzy mają czas koło 6 godzin. Dlaczego właśnie Ci ludzie? Przeżyłem taki piękny moment na maratonie we Wrocławiu. Było wtedy bardzo gorąco i większość już czekała na mecie, jadła, piła i czekaliśmy na dekoracje. Na trasie zostało jeszcze jednak trochę osób, a zbliżała się 6 godzina, czyli limit. Wtedy stało się coś co zapamiętam do końca życia. Organizator przez mikrofon ogłosił, że czekamy na wszystkich śmiałków. Nie pamiętam już jaki czas miał ostatni. Czy to było 6 godzin i 15 minut czy więcej. To nie miało znaczenia. Ci ludzie dostali szansę na ukończenie. Myślę, że ze wszystkich biegów w których brałem udział to były najpiękniejsze i najbardziej wzruszające momenty, bo wszyscy klaskali tym, którzy wbiegali na metę. Owacja była taka jakby ci na samym końcu byli zwycięzcami. Bo byli. Słaniali się na nogach, padali z wycieńczenia za metą. Myślę, że te osoby nie zapomną do końca życia tej owacji na stojąco, którą dostali. Myślę, że jak im zostawało do mety jakieś  50 metrów to siłą woli już stawiali stopę za stopą, a ten doping niósł ich jeszcze do mety. Dla mnie Ci ostatni byli prawdziwymi zwycięzcami tego maratonu. Myślę, że jak kilka tysięcy ludzi wspierało ich to czuli się jeszcze bardziej wyjątkowo.

 

 Dla mnie maratony były przeżyciami mistycznymi i duchowymi. Takiej energii i radości wokół nie ma nigdzie. Energia ludzi, ich serca i dusze łączą się ze Wszechświatem. Każdy biegnie dla siebie, ale jesteśmy wszyscy połączeni, jesteśmy wszyscy razem i uwierzcie mi. To po prostu się czuje. Wszechświat daje energię i my ją oddajemy. Ja miałem odczucie, że jestem wszystkim. Zawsze chciałem poczuć jakąś wyższą świadomość, takie poczucie połączenia energetycznego ze wszystkim co istnieje. Takie doznanie, że Ja jakbym nie istniał. Ciężko jest to opisać słowami, bo na codzień życie jest trywialne. Nie czujemy połączenia z czymś wyższym od Nas. Na starcie maratonu też wszystko jest normalne. Jednak doznałem kilka razy czegoś czego nie doznam w żaden inny sposób. Umysł często nas blokuje. Pojawiają się różne myśli. Na zasadzie przestań, nie męcz się, odpocznij, zatrzymaj się, nie dasz rady. Miliony myśli się przewijają. Trzeba pozwalać im przepływać, bo w pewnym momencie kontrola umysłu słabnie. Gdy ona słabnie pojawia się coraz większa radość wewnętrzna. Ja czułem coś na kształt nieśmiertelności i nieskończoności. Miałem takie momenty, które trwały około 10 minut może. Ciężko nawet określić czas, bo on też przestaje mieć znaczenie. W pewnym momencie czułem coś większego ode mnie. Nagle przestawałem odczuwać zmęczenie, a był to załóżmy 25 kilometr. Przestawałem czuć ból. Czułem się tak jakbym dopiero zaczął biec, czułem taką lekkość. Czułem, że mogę biec do końca świata i to jest takie piękne i takie radosne. Wszystko wokół jakby emanowało energią. Niesamowita taka wewnętrzna radość. Radość z połączenia energetycznego ze wszystkim co jest i co istnieje. Czułem się Wszechpotężny, jakiś taki Wielki. Umysł w tym momencie nie istniał, po prostu milczał. Tak jakby na chwilę się poddał i puścił zawór, który blokuje Nas przed połączeniem ze Wszechświatem, z energią Kosmosu. Jakaś Boska Świadomość potęgi człowieka. Doznanie, którego nie miałem nigdy wcześniej ani później. Oczywiście za jakiś czas umysł znów się włączał, zmęczenie znów narastało, wracałem do rzeczywistości. Z poczuciem jednak, że oszukałem umysł, że doznałem coś na kształt Boskości. Po 30 kilometrze bywa różnie. Są to momenty, że już wiele osób idzie, bo nie ma siły biec. Też tak miałem. Jednak unosi się wszędzie taka energia radości. Ludzie wspierają siebie nawzajem, rozmawiają, radują się. Każdy już wie, że niedaleko do końca i zaczyna czerpać prawdziwą wewnętrzną radość z podróży. Też to przeżywałem. Czas już nie miał znaczenia, odległość do mety też nie. Przeogromne zmęczenie, mięśnie pozbijane, ponaciągane, w zasadzie człowiek dowiaduje się co może boleć. Okazuje się, że prawie wszystko. Prawdziwy ból istnienia, ale jakże radosny. Ból trzeba pokochać, ale dopiero maraton pokazuje jaki to jest ogromny ból. Na codzień nawet nie zdajemy sobie sprawy ile można czuć naraz różnych bóli w jednym czasie. Masz wszystko gdzieś już. Jesteś Ty, inni ludzie i ta energia potężna. Radujesz się z każdego kroku okupionego bólem. Już wiesz, że dokonałeś tego, wiesz, że dotrzesz do mety, wiesz, że wygrałeś. We Wrocławiu jak wpadłem na metę to pół godziny byłem w innym świecie. Wokół pełno ludzi, a ja się czułem oderwany taki od wszystkiego. Radość we wnętrzu potężna, ale w świadomości jakby nic nie istniało. Nawet jakby Ja to nie był Ja. Czułem się jakbym to obserwował wszystko z góry i jakbym nie był w sobie. Nic nie ma znaczenia wtedy, żadnych myśli. Po prostu idziesz za tą metą i jesteś spełniony, przepełniony radością we wnętrzu. Wszystko się do Ciebie uśmiecha. Rośliny, drzewa, słońce, ludzie, ale czujesz to inaczej. Czujesz to tak pełniej. W połączeniu z tym wszystkim, ale w oderwaniu od umysłu i myśli. Jakbyś dopiero zobaczył piękno stworzenia Wszechświata. Słyszał jakiś wewnętrzny głos. Pewnie wiele osób ma różne oczekiwania na starcie, ale w trakcie to się zmienia. Nie wiem co myślą Ci co idą po 30 kilometrze. Mi się udało tylko za pierwszym razem przebiec cały dystans. Nie wiem dlaczego? Może dlatego, że nie wiedziałem co mnie czeka. Na następnych czterech maratonach musiałem się zatrzymywać w okolicach 35 kilometra. Wtedy to już był marszobieg. Czy czułem rozczarowanie i czy inni tez takie czują jak muszą się zatrzymać i iść? Myślę, że nie. Zdajesz sobie sprawę, że może nie będzie czasu jaki chciałeś uzyskać dziś, ale wiesz jedno. Jest pięknie i radośnie. Czujesz się jak Bóg. Czujesz, że cierpisz, ale z radością. Czujesz wielkość siebie i potęgę. Nie każdy rozumie, a pewnie wielu nie rozumie czego ludzie to robią. Przecież to jest ponadludzki wysiłek. Właśnie dlatego to robią, żeby pokazać sobie, że są w stanie dokonać niemożliwego. Przekraczają blokadę umysłu, przekraczają progi bólu i cierpienia. Ja jestem depresjonistą więc stając na starcie maratonu byłem gotowy nawet na śmierć. W życiu cechuje mnie duża wrażliwość, niewiara w siebie, uciekanie od wyzwań, poddawanie się, tchórzostwo. Podczas maratonów myślałem o tym jak kilka lat wcześniej jedyne myśli jakie miałem to jak się zabić... Myślałem, że ledwo uszedłem z życiem, bo sam postanowiłem je skończyć... Jakby wtedy ktoś mi powiedział na OJOMIE, że jestem potężny, że mam serce i ducha do walki, że pokonam maraton to bym nie uwierzył. Nie uwierzyłbym, że potrafię się zniszczyć fizycznie, pokonać ból i cierpienie, ale wszystko w dobrej walce i z radością. Dlaczego piszę o tym teraz? Zbiłem palca u stopy i nie mogę biegać, do tego od kuśtykania mocno mi się spięła łydka. Dużo czytam, oglądam filmy, słucham muzyki. Cierpienie też jest po coś. Każde doświadczenie też jest po coś. To jest jakby następstwo utraty mojej energii. Intuicyjnie czułem, że coś się zdarzy złego. Wycofałem się w głąb siebie. Nie wiem czy to dobrze. Tak czy owak energetycznie rozproszyłem się. Szukam odpowiedzi dla siebie dlatego się wycofałem. Jestem w stanie NIE WIEM. Oczywiście ten stan nie jest zły. Nie kierunkuję jednak energii w żadną stronę, ani w negatywną ani w pozytywną. Jakbym stał na peronie, ale nie wiedział czy czekam na ten pociąg i czy wsiądę do niego. Czy może do innego albo do żadnego. Czy to jest lęk, strach i niemoc? Czy tylko spokój i czekanie? Ale czekanie na co? Tego właśnie nie wiem dlatego szukam. Czego ta dusza moja chce, czego chce doświadczyć, na co mnie jeszcze stać w tym życiu? Wiem jedno. Jeżeli pokonałem maratony to mam w sobie duszę wojownika tylko muszę znaleźć cel. Muszę wiedzieć o co chcę walczyć i po co. Na maratonie to jest w zasadzie proste. Jest start i meta. W życiu też tak jest, ale nie wiemy gdzie jest meta. Jest tylko droga, która jest różna. Moja jest taka jakbym nie umiał żyć w tej rzeczywistości.

  

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz