MOJE MARATONY
| Kategorie: Sport
26 lutego 2024, 17:13
28.09.2013 rok - MARATON PUSZCZY GOLENIOWSKIEJ
Dlaczego zebrało mnie teraz na pisanie o bieganiu i maratonach? Bo nie mogę biegać przez palec u stopy i łydkę. Ból spiętej łydki z rana porównałbym śmiało do bólu podczas maratonu. Potrafię przekraczać progi bólu, bo na tym polega bieganie, ale nie podoba mi się to co się teraz dzieje z moją lewą nogą... Ale do rzeczy. Nie wiem czemu wybrałem ten maraton na debiut. Większość mnie przestrzegała, że jest on bardzo ciężki. Bieganie po lesie tyle kilometrów do najłatwiejszych nie należy. W tamtym czasie nie było jednak dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia. Co ciekawe miałem biec w innych butach, ale bolący duży palec u stopy sprawił, że musiałem założyć inne. Do tej pory biegam w tych butach mimo, że ich stan najlepszy nie jest. Sklejam co mogę, bo moja stopa tak się przyzwyczaiła do nich. Biegałem w nich na każdych zawodach po lesie i różnych terenach, które nie były asfaltem. Trwają ze mną do tej pory te Asicsy, ledwo zipią, ale dają radę. Maraton ten polegał na tym, że były 4 pętle po 10 kilometrów. Ogólnie był też bieg na 10 kilometrów i półmaraton. Wyglądało to więc tak, że po pierwszym okrążeniu kończyli Ci co biegli na 10 kilometrów, a po drugim Ci co biegli półmaraton. Uczestników wielu nie było, a na trzecim okrążeniu biegłem już sam... Maratończyków było tylko sześciedzięsieciu więc to w zasadzie garstka. Poczułem się jakbym biegł na treningu po lesie. Przede mną nikogo i za mną też nie. Po jakimś czasie jednak dogoniłem jednego biegacza. Okazało się, że był to lekarz i na dodatek biegł na kacu. Razem pokonywaliśmy ostatnie 15 kilometrów. Czułem się znakomicie. On niestety słabł coraz bardziej. Widocznie po to mnie spotkał, żeby dać radę. Do tej pory nie wiem czy by nie szedł ostatnich kilometrów. Tak czy owak wspierałem go jak mogłem, siadały mu łydki. Nie miałem żadnego kryzysu większego czy żadnej "ściany" jak to mówią maratończycy. Czas osiągnąłem słaby, bo 4 godziny i 33 minuty. Nie o czas tu jednak chodziło, ale o pokonanie królewskiego dystansu. Kolegę zostawiłem dopiero na jakieś 200 metrów przed metą gdyż chciałem zrobić mocny finisz. Niesamowite jest to jak widzisz linię mety i już wiesz, że dałeś radę. Ja wręcz dostałem "skrzydeł". Widać na zdjęciu jak unoszę się wręcz nad ziemią i tak się czułem. Trzeba ponadludzkiej mocy, żeby ostatnie 100 metrów biec tak jakby się zaczynało. Grozi to nawet kontuzją, bo przecież mięśnie i ścięgna są obolałe i ponaciągane. Czy myślisz o tym w takim momencie? Jesteś na takiej euforii, że zrobiłeś to, że chcesz pofrunąć na metę. Cudowne uczucie. Uczucie spełnienia. Kolega dobiegł na metę wolniej i rzucił mi się w ramiona dziękując. Czuł, że jakby biegł sam mógłby nie dać rady. Takie historie są częste na zawodach czy maratonach. Ludzie, którzy nigdy się nie znali i są dla siebie obcy stają się nagle najważniejsi dla Nas. U nas to było 15 kilometrów. I to jest piękne. To jest najpiękniejsze w człowieku o czym często zapominamy. Bezinteresowna pomoc. Tu akurat ja byłem dla niego wsparciem duchowym. Kto wie czy gdybym mu nie pomagał to by mi się tak dobrze biegło. Kto wie co by było jakbym biegł samotnie? Może wtedy ja bym nie dawał rady. Wspólna podróż jest zawsze ciekawsza. Rozmawiając odganiasz złe myśli. Nie skupiasz się ile do końca, nie zagłębiasz się w swoje myśli. Do tego masz misję. Pomóc komuś kto potrzebuje pomocy. Pamiętam też taki ból nóg, że nie mogłem zejść po schodkach za metą. Nigdy wcześniej nie czułem jednak takiej radości, że wszystko mnie boli i ledwo chodzę. Dziś też ledwo chodzę i z bólem, ale akurat pozwala mi to go znosić, bo pamiętam bóle na maratonach, po nich i przez kolejne parę dni. Byłem bardzo zbudowany debiutem i nabrałem apetytu na więcej. Jak pokonasz pierwszy maraton to chcesz to poczuć znów. Dla mnie to nie były zwykłe biegi, ale prawie, że walka o przetrwanie. Myślę, że ludzie, którzy biegają powyżej 4 godzin tak do tego podchodzą. Chcą po prostu pokonać maraton, nieważne jak. Czy po tym pierwszym maratonie mogłem się nazwać Wojownikiem? Myślę, że tak, bo droga do tego była bardzo ciężka. Tylko ja wiedziałem i mój las ile trudu, znoju, potu, bólu to kosztowało, ale było warto. Finiszując czułem się jak we śnie. W głowie miałem jedną myśl. Zrobiłem to o czym nie śmiałem nawet marzyć. Marzenia są po to, żeby je spełniać. Jak wierzysz w to, masz serce do walki i mocnego ducha to zrobisz to nawet jak po drodze pojawią się wątpliwości. Zawsze takie myśli się pojawią. Pojawi się strach i niepewność, ale jak to pokonasz, bo na tym to polega. Strach nie polega na tym, żeby go nie czuć, ale żeby mimo strachu zrobić to o czym się marzy. Jeżeli go pokonasz okaże się, że miał on tylko wielkie oczy. Jak stawiasz pierwszy krok na maratonie to strach mija, bo zaczynasz walkę. Wtedy wojownikowi wszystko sprzyja. Wszechświat czy Boskość widzą, że Wojownik miał obawy i niepewność, ale jednak rozpoczął walkę nie wiedząc co go czeka. Kto wie... Może ten lekarz zjawił się na mojej drodze, żebym nie zapętlił się we własnych myślach, żebym nie myślał o sobie. Może to spowodowało, że biegło mi się świetnie. Nie wiesz kiedy trafisz na duszę, która Ci pomoże albo której Ty pomożesz...
06.04.2014 - DĘBNO MARATON
Wielu maratończyków uważa, że pierwszy maraton powinno się biec w Dębnie. Trasa jest łatwa więc można wykręcić również rekord życiowy. Kolejnym plusem jest to, że to jest pierwszy większy maraton na wiosnę. Wszyscy są głodni biegania po zimie. Wielu ma niepewność czy kilometry zrobione zimą dały odpowiednią formę. Przed pierwszym maratonem zrobiłem sobie bieg na 30 kilometrów, przed Dębnem nie miałem na to czasu ani siły. Zimą trenowałem w zasadzie raz w tygodniu. Byłem listonoszem więc nogi dostawały w kość codziennie. Jedynie w środku tygodnia przed pracą robiłem sobie krótką przebieżkę może 30 minutową z różnymi przyśpieszeniami. W celu pobudzenia krążenia. W niedzielę zawsze robiłem sobie bieg po lesie 10-kilometrowy. To było moje całe przygotowanie do maratonu. Oczywiście codzienne chodzenie, chodzenie po schodach też wzmacniało mięśnie, ale sam trening biegowy był niewielki. Przed startem mówiło mi paru chłopaków, że za mało kilometrów zrobiłem zimą. Tyle, że ja codziennie z listami robiłem wiele kilometrów. Tak czy owak czułem się świetnie przed startem, byłem bardzo świeży. Nic mnie nie bolało. Czułem formę. Nie miałem jednak pojęcia czy starczy to na maraton. Liczyłem się z tym, że skoro nie biegałem na treningach nawet 20 kilometrów to może mnie odciąć w pewnym momencie. Miałem to jednak gdzieś. Nie miałem żadnych oczekiwań, żadnego parcia na czas. Chciałem tylko biec jak Forrest Gump. Nie dbałem o to kiedy mi braknie sił. Byłem przygotowany, że mogę nagle stanąć na jakimś kilometrze. To był mój najlepszy maraton w życiu w zasadzie bez wielkiego przygotowania. Może to ta świeżość, zero oczekiwań. Nie wiem. Wiem, że pierwsze 20 kilometrów leciałem jak na mnie bardzo szybko. Nawet kolega krzyknął, że za szybko biegnę. Ja jednak szedłem na całość. Tak po prostu się czułem fantastycznie. Nigdy nie myśl na jakimkolwiek biegu czy jakichkolwiek zawodach, że może za szybko, że może spuchnę... Im więcej analizujesz tym gorzej. Ja zawsze zaczynałem wolno swoje biegi i przyśpieszałem po połowie dystansu. Rekord jednak na półmaratonie wykręciłem dzięki koleżance, która zmieniła mi program w umyśle. Powiedziała mi Marcin ruszaj od startu tempem 5 na kilometr. Ja pomyślałem sobie w głowie, że przecież takim tempem padnę na 10 kilometrze, ale wiecie co... Dzięki niej zaryzykowałem. Pomyślałem sobie a co mi tam, zobaczymy. I faktycznie trzymałem się między 4:50 a 5:10 na każdym kilometrze prawie do końca. Odcięło mnie bodajże 2 kilometry przed metą, ale wiedziałem, że pobiję rekord życiowy. Gdyby nie ona pewnie bym zaczął między 5:10 a 5:20 na kilometr i potem od połowy bym przyśpieszał. To mi pokazało, że jak czujesz się w formie idź na całość. Jak czujesz, że to jest twój dzień to nie myśl tylko biegnij. Wtedy zaczynają się dziać cuda. I ja tak miałem w Dębnie. To był mój dzień po prostu. Dopiero na 35 kilometrze spotkałem "ścianę". Było pamiętam dość ciepło, może trochę za ciepło. Przy bufecie poczułem, że nie mogę już biec... Nogi miałem silne, ale jakby organizm się zbuntował. Troszkę mnie to rozczarowało, ale z drugiej strony leciałem szybko od początku i widocznie to był kres. Potem już tylko troszkę biegłem, troszkę szedłem. Starałem się robić przyśpieszenia i rozciągać nogi na ile się da. Szykowałem się na finisz. Mocno zacząłem, a chciałem skończyć z przytupem. Na 300 metrów przed końcem ujrzałem cel, czyli metę. Mimo, że to była już czwarta godzina maratonu to ludzi dopingujących było sporo. Ja wbiegłem na metę jako 1272 uczestnik z czasem 4:09:59 co okazało się do dziś moim rekordem życiowym. Tego finiszu nie zapomnę jednak do końca życia. Na szczęście mam sporo fotek z tego finiszu gdzie widać jak się rozpędzałem. 200 metrów przed metą zacząłem przyśpieszać. Zacząłem mijać wszystkich. Ostatnie 100 metrów to po prostu gnałem. Pamiętam tylko głos spikera , który wyczytał moje nazwisko i zwrócił uwagę na to skąd ja mam jeszcze tyle sił. Widziałem ludzi, którzy podnieceni klaskali. Ja biegłem coraz szybciej i szybciej. Musiało to wyglądać imponująco. Mijałem innych jak tyczki slalomowe. Czułem się tak jakbym właśnie wygrywał ten maraton. Finisz jak ze snu. Za metą prawie zwymiotowałem. Nie wiem jak szybko biegłem, ale jak koledzy do mnie podbiegli krzycząc, że wygrałem tym finiszem to znaczy, że faktycznie szybko biegłem. Zawsze na każdym biegu robiłem finisz mocny, ale na maratonie jest to coś wyjątkowego, bo przecież skąd masz jeszcze wziąć siły na to? Ludzie człapią do mety. Meta jest oddechem ulgi. Dla mnie widok mety na maratonach rozbudzał we mnie jakąś nieziemską siłę. Coś co przeczyło logice. Na szczęście nic mi nie poszło, ani żaden mięsień ani ścięgno. Ten spiker, ci ludzie klaszczący sprawiali, że ja wciąż przyśpieszałem. Czasami jest tak, że jak coś zrobimy takiego nieoczekiwanego to sami jesteśmy w szoku na zasadzie skąd mi się to wzięło? Czy to napewno ja zrobiłem? Nieważne, które zajmujesz miejsce, ale jak zrobisz coś wyjątkowego to czujesz się jak zwycięzca i takie wspomnienie zostaje do końca życia. Teraz jak patrzę na te zdjęcia to jakbym przeniósł się w czasie i poczuł to... Może już nigdy nie zrobię takiego finiszu, ale już nie muszę. Bo ja już miałem SWÓJ MARATON I FINISZ ŻYCIA. Licząc wszystkie wspomnienia z zawodów to myślę, że Dębno i finisz są na pierwszym miejscu. Ja nawet dobrze nie widziałem kogo mijam ani ludzi dopingujących. Byłem tylko ja i meta, która się zbliżała. Czy można to nazwać czymś czego nie ogarnia umysł? On nie miał w tym momencie nade mną żadnej kontroli. Z pewnością jak się rozpędzałem to miałem w głowie, że chcę zrobić fajny finisz, ale przecież nie wiedziałem na co mi nogi pozwolą. One mnie jednak niosły i niosły. Dla mnie samego to było zaskoczeniem i to było dlatego takie piękne. Najpiękniejsze są chwile kiedy umysł nam mówi coś innego, a my go nie słuchamy i robimy to o czym marzymy w danej chwili. Spontanicznie poddajesz się temu cokolwiek to jest. Zwalniasz blokadę i do dzieła. Wtedy łączysz się ze Wszechświatem i siłą wyższą, która Ciebie prowadzi. Prowadzi Twoje serce, duszę i ciało. Poddajesz się temu stanowi. Umysł jest zwolniony na tę chwilę ze swojej roli. W momencie finiszu nie miałem żadnych myśli. Tylko Ja i linia mety. Nic się nie liczyło, nic, a nic. Jak często w życiu czujemy taki stan, że jesteśmy Wszechpotężni, że w danym momencie możemy wszystko? To jest wtedy ta energia z którą się łączymy omijając umysł. Nie zdarza się to często, ale warto pamiętać takie chwile.
22.06. 2014 rok - MARATON LĘBORK
Jednym z głównych celów maratończyka jest zdobycie "Korony Maratonów". Składa się na to pokonanie 5 maratonów w jednym roku. Ja tego nie uczyniłem gdyż w jednym roku kalendarzowym pokonałem 4 maratony, ale pierwszy maraton biegłem 28.09.2013 roku, a piąty 12.102014 roku więc tak czy owak zajęło mi to rok. Do tego nie pokonałem 5 maratonów, które trzeba przebiec, żeby dostać koronę. Ja pokonałem inne... I dla mnie to jest moja "Korona Maratonów". Co ciekawe maraton w Lęborku był ostatnim, który się odbył. Była to ostatnia edycja. Najtrudniejszy maraton jaki biegłem nie mając o tym świadomości. Ponad 500 zawodników więc liczba skromna jak na maraton. Okazało się, że większość to byli żołnierze. Nowością też było badanie lekarskie. Lekarz orzekał czy nadajesz się do startu. Po osłuchaniu mnie i sprawdzeniu pulsu stwierdził, że mój organizm jest niewytrenowany... Ja miałem za sobą już dziesiątki startów na zawodach i przebiegnięte dwa maratony. Zdębiałem jak to usłyszałem, ale jednak podpisał mi zgodę na bieg. Na każdym maratonie większym są bufety co parę kilometrów z wodą, czekoladą, cukrem, bananami, colą. W Lęborku nie było bufetów... Każdy sam sobie przygotowywał jedzenie z karteczką i po prostu na bufecie brał co przygotował. Dla reszty była tylko woda i woda z izotonikiem. Byłem człowiekiem małej wiary i nie dopuszczałem takiej myśli, że może nie być bufetu dla wszystkich... Rano zjadłem jakąś drożdżówkę, z dwa banany i to wszystko... Koleżanka mnie ostrzegała, żebym sobie wziął chociaż jakiegoś batona, bo nic nie dadzą. Przekonałem się o tym na własnej skórze dość szybko. Nie pamiętam ile tam było podbiegów, ale wydawało mi się, że jeden się kończył to zaczynał się drugi. Wszystko po asfalcie, ale te podbiegi były bardzo długie. Na 10 kilometrze była woda i izotonik. Pomyślałem sobie, że może za wcześnie, że powiedzmy może na 15 czy 20 kilometrze będzie coś do zjedzenia... Moje marzenia runęły na 20 kilometrze gdy ujrzałem tylko znów wodę i izotonik... Skosztowałem z bezsilności i bezradności izotonik, ale aż mi się cofnął... Postanowiłem więc biec na samej wodzie. Spotkałem koleżankę na trasie, która wzięła batona ze sobą i spytałem czy ma go jeszcze. Oczywiście nie miała go już. Na maratonie ważne jest, żeby jeść. W Dębnie schudłem 5 kilogramów przez 4 godziny. Co ja miałem jednak zrobić w Lęborku? Wiedziałem, że padnę dość szybko. Nie miałem na czym już biec. Zero paliwa. Na dodatek te podbiegi wchodziły mocno w nogi. Wiedziałem, że po 20 kilometrze kwestią czasu jest kiedy zacznę iść. Nie pamiętam już kiedy mnie odcięło. Bodajże zaraz po 30 kilometrze. Zdarzył się jednak mały cud jak to na maratonach gdzie ludzie sobie pomagają. Pewien biegacz poczęstował mnie trzema kostkami czekolady. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej ani później cieszył się z czekolady. Wiedziałem, że jakoś bardzo mi to nie pomoże, ale zawsze to lepsze niż sama woda. Wzmocniło mnie to też jakoś mentalnie i starałem się biec ile mogłem i na ile pozwalała energia. Jakoś dotrwałem do mety, ale końcówka dłużyła się niemiłosiernie. Spytałem się jakiegoś biegacza czego tak mało ludzi tu startuje, a on, że dlatego, że jest ciężko. To prawda. Miał rację. Podbiegów było mnóstwo na trasie. 4:24 to był mój czas więc w tych warunkach uznałem to za wielki sukces. Na żadnym maratonie tyle nie szedłem co w Lęborku. To była prawdziwa walka o przetrwanie na samej wodzie i 3 kostkach czekolady, a podobno jak stwierdził lekarz, mój organizm był niewytrenowany. 4 i pół godziny prawie bez jedzenia i jednak dałem radę. Szkoda, że nie spotkałem tego lekarza na mecie. Jakoś nie padłem po drodze, a powinienem bez dostarczania organizmowi energii z pożywienia. Nie zapomnę jednak tego uczucia na 20 kilometrze jak ujrzałem brak jedzenia na bufecie. Wtedy moje siły dodatkowo osłabły i wiedziałem już co mnie czeka. Agonia... Warto było się jednak przekonać ile mogę biec na samej wodzie. To też jest doświadczenie... Bolesne, ale jednak... Wszystko to sprawiło, że to był jedyny maraton kiedy czułem niemoc i bezradność. Nawet finiszu nie zrobiłem, bo nie miałem z czego już. Od 20 kilometra cel był prosty. Biec jak najdłużej się da, a potem iść i troszkę podbiegać.
Dodaj komentarz