PODSUMOWANIE ROKU 2013 RASPUTIN RUNNER
| Kategorie: Sport
04 marca 2024, 20:42
2013 rok był absolutnie wyjątkowy dla mnie. Wiedziałem już jak wyglądają zawody, jaka jest atmosfera, ile jest energii i radości ludzi. Rok wcześniej startowałem jednak sam i w najbliższej okolicy. Tak mi się spodobało to jednak, że zapragnąłem więcej. W życiu bym jednak nie pomyślał, że to będzie takie szaleństwo z grupą biegaczy Hermes. 28 dni w roku z zawodami to jak kariera. Większość w połowie stawki, ale zawsze chciałem poczuć jak to jest być sportowcem. Nie każdemu jest dane bycie zawodowym sportowcem. Startując tak często spełniałem w jakiś sposób marzenie z dzieciństwa. Zero nałogów, dyscyplina, dbanie o siebie. Opisując potem zmagania sportowców, czy to na blogu, czy na portalu, bardziej docenia się wysiłek gdy poczułem to na własnej skórze. Marzenia można spełniać nawet jak wydaje się, że jest to niemożliwe. Moje kolejne zrodziło się w 2012 roku. Miałem wtedy za sobą dopiero debiut na 10 kilometrów, potem debiut w półmaratonie więc raczkowałem dopiero w tym świecie biegowym. Pojawiło się ono w zasadzie nagle. Oglądając ceremonię dekoracji maratończyków na Igrzyskach Olimpijiskich w Londynie pomyślałem sobie, że zrobię to. Takie pragnienie i wizualizacja w świadomości. Coś na zasadzie, że chciałbym to zrobić, ale nie wiem kiedy będę gotowy. Dałem się prowadzić. Nie planowałem wcale kiedy to zrobię. Nie naciskałem w żaden sposób na siebie. Takie marzenie wysłane gdzieś w górę do energi Wszechświata czy do Boskości. Zaczynasz wtedy iść tą drogą jakby ktoś Ciebie prowadził i podpowiadał co masz robić. Startów w 2013 roku było mnóstwo i ja nawet sam nie pamiętam kiedy poczułem, że chcę to zrobić. Wydarzyło się to pod koniec września. To jest najważniejsze wydarzenie tamtego roku. Wcześniejsze starty budowały mnie do tego. Wiedziałem jednak, że maraton to nie będzie zwykły bieg, ale prawdziwe przeżycie i przygoda. Uwzględniając to jaki jestem zmienny, jak potrafię z euforii wpaść w depresję i na odwrót, jak długo budowałem siebie fizycznie i psychicznie po totalnym upadku to nie był dla mnie tylko bieg. To było doznanie duchowe i mistyczne. Sam nie wierzyłem, że jestem tam, stoję na starcie i chcę to zrobić. Jesteś tym kim pomyślisz, że jesteś. Jeżeli pomyślisz, że jesteś do niczego to tak będzie. Wszystko będziesz tak odbierał, każdą porażkę. Jeżeli jednak pomyślisz, że jesteś np. Wojownikiem i nie ma dla Ciebie rzeczy niemożliwych to stanie się to zgodne z tym co kreujesz. Ja wiem, że to tak działa. Tak jak wykreuję siebie i swoją rzeczywistość to tak będzie. Wczoraj widziałem motocyklistę, który nie ze swojej winy uległ ciężkiemu wypadkowi. W wyniku tego stracił nie tylko całą rękę, ale też bark. Biła od niego pozytywna energia i optymizm. Powiedział, że czasu nie cofnie, ale to od niego zależy czy będzie rano wstawał szczęśliwy czy zdołowany, że nie ma ręki. Nie masz wpływu na czynniki zewnętrzne i nie wiesz co się zdarzy. Masz jednak wpływ na to jak będziesz postrzegać siebie, ludzi i świat. Dla mnie maraton był czymś takim, że mnie to przerosło. Nie wierzyłem, że jestem w stanie przełamać kolejne progi bólu i przełamać granice możliwości. Jeżeli o czymś marzysz i zaczynasz to realizować i wydaje ci się, że nie dasz rady to najpiękniejsze jest to, że podjąłeś tę próbę i z czasem zaczynasz prawdziwie widzieć, ale nie oczami lecz duszą i sercem, że to zrobisz. Moment w którym wszystkie wątpliwości i przeszkody przestają istnieć. Zaczynasz rozumieć, że one były tylko w twojej głowie, ale nie w duszy sercu i ciele. Jak tak odbierałem maraton. Odbierałem go jako pokonanie umysłu. Zdałem sobie sprawę, że wszystko co oglądałem i o czym czytałem przydarza mi się. Chciałem to poczuć jak to jest jak umysł przestaje mieć kontrolę nade mną. Są to najpiękniejsze chwile gdy już nie zastanawiasz się nad tym nawet, że biegniesz. To staje się w pewnym momencie na maratonie całkiem naturalne. Umysł wie, że przegrał i wtedy pozwala ci na doznawanie wszystkiego intensywniej. Czy ja wtedy myślałem, że chcę to zrobić jeszcze chociaż raz? Tyle doznań, przeżyć, odczuć, emocji. Myślę, że po samym biegu jeszcze nie, może nawet nie myślałem o tym do końca roku. Jakiś czas po prostu czułem się spełniony, niepokonany, nasycony. Płynąłem dalej z prądem rzeki i nie wiedziałem gdzie porwie mnie ten nurt.
Oprócz maratonu nie zapomnę też nigdy biegu Love Run w Zatonii Dolnej. To już było po maratonie więc jakie ja mogłem mieć cele do końca roku? Po prostu startowałem sobie, bawiłem się tym. Ten bieg też miał być taki bez historii. Tego dnia jednak chciałem poczuć się zwycięzcą. Uknułem plan, żeby wystartować sprintem początek i ustawiłem się na początku. Zadziałało, bo jakieś może 200 metrów byłem liderem. Nie spodziewałem się jednak, że wygram ten bieg... A jednak razem z koleżanką wygraliśmy go w kategorii Pary Zakochanych. Najlepsze jest to, że wcale się nie zapisywaliśmy w tej kategorii i że z tego co pamiętam to chyba ona mnie dogoniła może na 500 metrów do mety. Wiem, że długo razem nie biegliśmy i po prostu dla "jaj" złapaliśmy się za ręce i wbiegliśmy na metę. Spiker uznał, że wygraliśmy, ale my się śmieliśmy z tego. Żarty się skończyły jak wyczytano nas do odbioru nagrody za zwycięstwo. Jakoś musieliśmy udawać, że jesteśmy parą zakochanych. Wątpię, żeby to wyglądało naturalnie, bo byliśmy w szoku. Złapaliśmy się za ręce i tyle. Pamiętam, że przed startem miałem taką myśl w głowie, żeby się zapisać z Nią właśnie w tej kategorii. Pomyślałem sobie, że ona jeszcze pomyśli, że zwariowałem czy upadłem na głowę. Widocznie jednak w tamtym okresie, a tym bardziej po maratonie nawet jak o czymś po cichu nawet zamarzyłem to się spełniało...Jakby nie patrzeć nikt mi nie powie, że moja kariera amatora była pozbawiona jakiegoś triyumfu, a przecież każdy sportowiec chce chociaż raz w życiu wygrać. Mi się to udało i to z wyjątkową dziewczyną.
Jeżeli już o tym mowa to przecież ja ją poznałem dwa miesiące wcześniej na półmaratonie Gryfa w Szczecinie. Nigdy wcześniej nie biegłem na zawodach z kimś. Nawet nie pamiętam czy to samo tak wyszło, że biegliśmy razem od początku do końca. Czasem tak jest, że poznajesz kogoś i od razu czujesz magnes. Nie wiesz dlaczego, nie wiesz o co chodzi. Tak się dzieje w życiu i są to piękne chwile, bo spontaniczne i nieplanowane. Oczywiście ja wtedy byłem samotnym Wojownikiem i w głębi serca szukałem miłości. Każdy kto jest sam tego szuka nawet jak mówi, że nie szuka. Ja sobie marzyłem o tym. Ona była i jestem pewien, że jest nadal bardzo żywa, energiczna, spontaniczna, uśmiechnięta. Taki wulkan pozytywnej energii. Przyciągała facetów wszędzie gdzie się pojawiła. Bardzo otwarta, szczera. Takich kobiet nie da się nie lubić. Są kobiety, które są takimi chodzącymi Aniołami. Może przesadzam, ale chodzi mi, że w ogóle nie widzisz wad. Chodzi mi, że świetnie się czujesz w towarzystwie takiej kobiety. Ja się czułem podczas biegu fantastycznie. Może to prawda, że się nie męczyłem jak mi mówiła. Pierwszy raz w życiu dowiedziałem się, że mogę większą część biegu biec i gadać, a przecież biegliśmy na maxa. Ona pierwszy raz biegła półmaraton i mam nadzieję, że nie żałuje, że biegła go ze mną. Widocznie sprawiła, że ja biegłem na skrzydłach. Poczułem się Wybrańcem. Wtedy nie wiedziałem, że aż tak zaraża innych swoim stylem bycia. Z pewnością jednak czułem, że biegnę z kimś z kim czuję się fantastycznie. Są kobiety, które mają taki urok w sobie i blask, że wyciągają z faceta jego najlepsze cechy. Nagle cieszysz się, śmiejesz, jesteś zabawny, błyskotliwy, wygadany i sam nie wiesz skąd ci się to wzięło. To właśnie sprawiają takie kobiety. Ja się czułem wyjątkowo. Jak biegniesz maraton to walczysz sam, jesteś Wojownikiem, a jak biegniesz z wyjątkową kobietą to czujesz się Wybrańcem. Tak się właśnie czułem...
To mi pokazało też, że nie warto na każdym biegu biec dla samego siebie. Fajnie czasem spotkać kogoś na trasie, biec i rozmawiać sobie. Zaczęło mi się to przydarzać częściej. Odkryłem coś nowego co mi się spodobało. Czasami są dni na zawodach, że czujesz, że dziś nic nie osiągniesz jeżeli chodzi o czas. Wtedy warto właśnie pobiec sobie z kimś. Najlepiej z kobietą oczywiście. Miło spędzić czas sobie. Oczywiście były też pamiętne Balety Klubowe i tam brakowało mi tylko tej koleżanki z półmaratonu. Pokazałem jednak, że tancerzem jest niezłym. Szkoda, że ona tego nie widziała, ale nie można mieć wszystkiego. Najlepsza impreza w życiu, a wracałem najbardziej zdołowany, bo samotny w deszczu... Odezwała się wtedy tęsknota za miłością z wielką siłą. Wojownik bez miłości nie jest pełny. Zawsze mu będzie tego brakować. Oczywiście jest miłość jako przyjaźń, jest miłość Agape do wszystkiego i wszystkich, ale przecież każdy szuka drugiej połówki dla dopełnienia siebie. Nie miałem z kim tego dzielić podczas kariery biegowej...
Nie zapomnę też biegania w kopnym piasku w Jarosławcu po plaży oraz pomocy chłopakowi na Biegu Transgranicznym, kiedy to pierwszy raz czułem, że komuś pomagam. Byłem dumny i z siebie i z niego, że dał radę i jeszcze zajął 3 miejsce w swojej kategorii wiekowej. Takiej dumy nie czułem jeszcze jak on stawał na podium, bo tylko ja i on wiedzieliśmy, że to nie było łatwe. Byłem jak jego przewodnik mentalny na trasie. Gdyby mi nie uwierzył, że zrobi to nic by z tego nie wyszło. Sobie już nie wierzył od połowy dystansu więc ja przejąłem kontrolę nad jego umysłem. Niszczyłem wszystkie jego myśli, że nie da rady. Troszkę też go oszukiwałem, bo ci co biegają między mostami to wiedzą, że złudne jest to jak ujrzysz kościół. Wydaje Ci się, że już jest tak blisko, a to jeszcze ponad kilometr. I tak mu mówiłem wskazując na kościół, że w zasadzie już jesteśmy na mecie. Sprytne to było, ale musiałem się czegoś uczepić, żeby on nie stanął. Kojarzy mi się, że nawet mu nie pozwoliłem sznurówek zawiązać. Nie pamiętam jednak czy tak dobiegł do mety. Po prostu bałem się, że jak stanie to się podda. Chłopak miał 15 lat... Bez mojej pomocy szedłby dalej przez ten Mescherin, może coś by tam zaczął biec, ale jestem pewien, że by robił marszobieg. Ja mu nie pozwoliłem na żaden marsz nawet bez sznurówek...
Kołobrzeg, Piła, Szczecinek, Gryfino, Tarnowo Podgórne, Poczdam, Karlino, Stargard, Jarosławiec, Stare Objezierze, Szczecin, Moryń, Noteć, Boleszkowice, Gorzów, Goleniów, Rakoniewice, Zatoń Dolna. W ilu miejscach bym nie był gdyby nie zawody? I nawet udało się być w Poczdamie i biec na inną tożsamość. Do tego gigantyczne przeżycie, bo start wśród 2000 ludzi. Przedsmak dużego maratonu w Polsce np. w Dębnie o czym jednak nie wiedziałem, że tam będę. 2014 rok i kolejne miejsca, czasy, historie, przeżycia w kolejnym wpisie. Działo się wtedy nie mniej, a wydaje mi się, że nawet więcej.
Dodaj komentarz