Archiwum 28 lutego 2024


MOJA KARIERA BIEGACZA 2
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
28 lutego 2024, 17:03

   W 2012 roku zaraz po Półmaratonie Koleżeńskim wziąłem udział w akcji Polska Biega. Takie spotkanie biegaczy i kilkukilometrowa przebieżka w dużej grupie. Nie chodziło tu o żaden czas ani miejsce. Działo się to 1 czerwca. Zaczynałem się powoli czuć wśród biegaczy jak w rodzinie. Ten kolorowy świat zaczynał mi się bardzo podobać. Jakże on różnił się od życia codziennego. Powoli zaczynałem żyć już nie samym bieganiem, ale zawodami. Każdy wyjazd na zawody to było jak święto. Totalne oderwanie się od często szarego życia w tygodniu. Szukałem następnych wyzwań i znajdowałem takie.

 

 

23.06.2012 rok BIEG O BŁĘKITNĄ WSTĘGĘ na 10 km - STARGARD SZCZECIŃSKI

 

   Nie mogłem nie wziąć udziału w tym biegu gdyż mam tam rodzinę. Także wszyscy mnie dopingowali. Nigdy potem nie uzyskałem takiego czasu na 10 kilometrów jak w Stargardzie tego dnia. 45:09 to moja życiówka po dziś dzień. Starty na zawodach zaczynały się stawać moją pasją więc tym milej, że uczestniczyła w tym też rodzina. Nie mogłem zawieść. Popełniłem jednak duży błąd na kilka godzin przed startem. Zjadłem jakiś makaron z mięsem. Nie wiem skąd wpadłem na taki pomysł, ale czułem ten makaron do połowy dystansu. Nawet brat się śmiał podobno widząc mnie, że wypacam dopiero ten makaron. Świetnie poczułem się dopiero po połowie dystansu. Na tym biegu często ludzie pobijają rekordy życiowe. Trasa jest łatwa i szybka i do tego bieg odbywa się wieczorem. W drugim starcie w życiu na 10 kilometrów uzyskałem czas, którego już nigdy później nie pobiłem. Świeżość, niewiedza co do własnych możliwości i ekscytacja pewnie to spowodowały oraz brak kalkulacji. Na początku wszystko chłoniesz jak gąbkę. Wszystko jest takie nowe. Nie chcę pisać, że z czasem wpada się rutynę zawodów, ale podchodzi się do tego coraz spokojniej. Zawsze jest adrenalina, niewiedza, radość z poznawania i doznawania nowego, ale myślę, że już nie biega się na takim spontanie. Przynajmniej ja tak miałem z czasem. Mniej więcej zakładałem sobie jakim tempem rozpocznę i kiedy zacznę przyśpieszać i iść na całość. Na początku tego nie wiesz więc się nie oszczędzasz. Pamiętam też, że zrobiłem fajny finisz. Ciężko powiedzieć czy ten makaron mi pomógł czy przeszkodził. Blokował mnie połowę dystansu, ale dzięki temu jak mnie puściło to już leciałem bardzo szybko.

 

26.08.2012 rok PÓŁMARATON GRYFA - SZCZECIN

  Jak widać miałem dwa miesiące przerwy w startach i szykowałem się na największe wydarzenie w początkach mojej kariery. Dlatego, że tu uczestników było już prawie 1000. Start i meta były usytowane na stadionie lekkoatletycznym na którym co roku odbywają się mityngi lekkoatletyczne z udziałem polskich gwiazd i zagranicznych. Fajnie było biec po tej samej bieżni co zawodowi sportowcy, których oglądałem w telewizji. Na dodatek pełne trybuny, atmosfera święta. Uzyskałem czas 1:51:05, a więc taki w miarę jak na mnie. Chodziło tu jednak o przeżycie biegu z udziałem takiej dużej liczby zawodników. Szukam w pamięci, bo jednak to było dawno czy coś zdarzyło się wyjątkowego czy to w Stargardzie czy Szczecinie, ale nie przypominam sobie, bo tak naprawdę wszystko było wyjątkowe. Dopiero poznawałem to wszystko i poznawałem swoje możliwości. W zasadzie wszystko przeżywałem samotnie, bo nikogo nie znałem.

23.09.2012 rok BIEG NA K-2 10 kilometrów - Szczecin

 

   Jak wiecie K-2 jest to szczyt górski, jeden z ośmiotysięczników, a trasa tego biegu liczyła 8611 metrów i pewnie nie była to przypadkowa liczba. Nie przeżyłem bardziej morderczego biegu w życiu. Nie wiem kto wymyślił tę trasę, ale myślę, że wielu zawodników czuło się jakby zdobywało szczyt tej góry. Fajnie jest przed startem jak nie wiesz do końca co Ciebie czeka. Wiesz, że będą schody, dużo podbiegów w lesie i zbiegów, ale nie zdajesz sobie sprawy co będzie tak naprawdę. Już nawet nie pamiętam ile było pętli tej trasy. Pamiętam taki jeden podbieg pod górę na którym większość szła w zasadzie. Ja zdaje się jeszcze na pierwszym okrążeniu jakoś wbiegłem na to, ale potem też już szedłem. Schody, zbiegi, podbiegi, korzenie itd. Trzeba było bardzo uważać jak się stawia nogi, bo przecież zmęczenie narastało. Nie było w zasadzie momentów na odpoczynek. Nie pamiętam, żebym miał myśl, że teraz będzie troszkę lżej albo po płaskim. Trzy razy podkręciłem kostkę na tej trasie. Na szczęście w taki sposób, że dalej mogłem biec. Moja prawa kostka, która kiedyś była pęknięta jest bardziej elastyczna, ale przy bardzo morderczych biegach bolała mnie. Ja po 2 kilometrach biegu czułem się jakbym pokonał już 10 kilometrów. Totalna masakra, ale nie zapomnę finiszu, co widać na foto. Jak zostało jakieś może 300 metrów do mety, a ja już miałem ciemno przed oczami to biegłem razem z jakimś chłopakiem. Spojrzałem na niego, on na mnie i powiedziałem :"Dawaj lecimy na zawał do mety". Ostatnia prosta liczyła może 100 metrów, może trochę mniej. Tak czy owak potwornie zajechani ruszyliśmy tak mocno jak tylko mogliśmy. Szliśmy w zasadzie "łeb w łeb" i dosłownie na ostatnich kilku metrach go wyprzedziłem. Jak to się mówi "na kratach". Finisz jak na stumetrówce gdzie centymetry zdecydowały o tym, że byłem szybszy. Uzyskaliśmy ten sam czas co do sekundy, ale on też dał z siebie wszystko. Bardzo nie lubiłem przegrywac finiszów, ale tutaj on mnie bardzo mocno zdopingował i nie odpuszczał do końca. Uzyskałem czas 53:45, ale ciężko to odnieść do czegokolwiek. Takie finisze pamięta się do końca życia, bo zmęczenie porównałbym śmiało do maratonu. To nie był bieg, to było jakieś piekło. Ciekawe czy jakbym przed startem przeszedł sobie całą pętlę to czy bym pobiegł. Pewnie mimo wszystko tak, bo takie wyzwania są ekscytujące. Lecz jak się mówi niewiedza jest błogosławieństwem akurat w tym przypadku. Z tego finiszu mam aż 5 fotografii co pokazuje, że jeżeli fotograf zawodów pstryknął tyle fotek to znaczy, że było na co popatrzeć, a przecież my nie biegliśmy w czołówce. Nawet teraz jak patrzę to wyprzedzilem go bodajże o długość dwóch stóp. Ból tego biegu i poświęcenie do linii mety jest wypisane na naszych twarzach. Jak zobaczyłem kątem oka na jego sylwetkę to pomyślałem, że nie ma ze mną szans. Tu mnie jednak zaskoczył szybkością, siłą woli i determinacją. Ja już jednak stawałem się Wojownikiem i sam siebie nazywałem Gazelą. Wycieniowany byłem, po przy wzroście 170 cm ważyłem 65 kilogramów. Teraz jest tego 10 kilogramów więcej. Jak już wspominałem mniej więcej połowa stawki to był mój max, ale dla siebie byłem Gazelą. Nie z każdych zawodów ma się wiele wspomnień, ale akurat tutaj wiele pamiętam. Ja naprawdę jak rzuciłem hasło : "biegniemy na zawał serca do mety" to nie była metafora. Myślę, że obaj czuliśmy się tak samo wyczerpani całym dystansem, a jednak można czasami "przenieść góry". Akurat to stwierdzenie pasowało do tego biegu. Najbardziej mi imponowało, że żaden z nas nie pękł ani nie odpuścił. Na zdrowy rozum jakie miało znaczenie czy ja będę 123 czy on. Ludzka siła, wiara i determinacja potrafi być jednak potężna. Widocznie trafiło na siebie dwóch Wojowników. W żadnej sekundzie nie pomyślałem, że to przegram.

 

03.10.2012 rok BIEG TRANSGRANICZNY GRYFINO-MESCHERIN 10,5 kilometra

   Rok 2012 zakończyłem tradycyjnym biegiem u mnie w mieście. W maju biega się z Gryfina do Mescherin i z powrotem, a w październiku jest to zdaje się święto Niepodległości Niemiec i startujemy w Mescherin i tam też kończymy. Co ciekawe to na wielu fotkach z zawodów z 2012 roku widzę twarze biegaczy, których potem dopiero poznałem osobiście. Biegłem koło nich, a ich nie znałem jeszcze. Coś jak przeznaczenie. Czas 53:37, ale trzeba pamiętać, że to jednak 10,5 kilometra. Mimo to szału nie było. Oczywiście znalazłem sobie znów rywala na finisz. Wyższy ode mnie o głowę, ale mam zdjęcie jak na finiszu spoglądam na niego z myślą :"Dajesz, dajesz kolego, a i tak przegrasz ze mną." I przegrał o sekundę. Zawsze sobie trzeba jakoś zrekompensować to, że biegasz w połowie stawki i dać sobie taką małą satysfakcję na finiszu. Wtedy zawsze jest duża szansa, że i fotografowi się to spodoba i zrobi chociaż jedno zdjęcie i będziesz mieć z tego fajną pamiątkę. Ja po prostu uwielbiałem finiszować. Pewnie dlatego, że w czasach szkolnych lubiłem sprinty na 60 metrów. Zauważyłem też na zawodach, że jak się rozpędzę to ci co akurat biegną koło mnie nie mają szans. Rzadko mi się zdarzało, żeby ktoś chociaż podjął próbę. Najlepszy sprinter w połowie stawki. Może też to mnie napędzało, że widziałem linię mety. To działało na mnie jak płachta na byka. Może to robiłem też dla aplauzu publiczności. Fajnie być w jakiś sposób w świetle jupiterów i fleszy. Cechuję się w życiu małą wiarą w siebie więc takie momenty pozwalały mi się poczuć wyjątkowo. W bieganiu umiem walczyć do końca i do ostatnich sił. Jeżeli odkryjesz w sobie duszę i serce wojownika to musisz znaleźć sobie coś gdzie to ujawnisz i pokażesz przede wszystkim sobie. Ja znalazłem bieganie, a potem zawody. W 2013 roku zapisałem się do Klubu Hermesa więc wtedy zaczęły się dalsze wyjazdy i duża intensywność startów. Troski, obawy, refleksje, emocje, radość dzieliłem już z innymi. 2012 rok to jednak była jeszcze moja samotna walka. Ustanowiłem jednak swoją życiówkę na 10 kilometrów, przebiegłem dwa półmaratony, zmierzyłem się z morderczym biegiem na K-2. Otrzaskałem się z tym wszystkim, zobaczyłem z czym to się je i byłem gotowy na kolejne podróże w nieznane z innymi pasjonatami biegania. Realizując swoje marzenie z dzieciństwa jeszcze piękniej jest jak robisz to w otoczeniu dobrych ludzi. Żyłem już jak sportowiec wtedy. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że to dopiero początek. Jeżeli bez przerwy marzysz to w pewnym momencie w życiu, czasami bardzo nieoczekiwanie zaczyna to się spełniać. Pamiętam taki film o tytule "Choć goni nas czas" gdzie dwóch starszych panów, którym zostało niewiele życia zaczęli realizować swoje marzenia. Nigdy nie wiesz kiedy Twoje się spełni. Nie porzucaj jednak marzenia nigdy ze swojego serca i duszy. Gdy moje życie spowijał mrok, gdy wylądowałem na OJOMIE i w psychiatryku to czy mogłem marzyć wtedy o czymkolwiek? Podjąłem jednak potężną walkę i opłaciło się. Tracąc wiarę, nadzieję i miłość po prostu umieramy z dnia na dzień. Można jednak zmartwychwstać. Są momenty, że nie ma sił na realizację marzeń i ok, ale przenigdy nie można ich porzucać. Niech sobie będą nawet długi czas uśpione, ale niech będą. Jak to teraz wszystko wspominam to naprawdę dokonałem niemożliwego. Życie może stać się koszmarem i bezsensowną walką, ale może się też stać pięknym snem. Ja wiem na swoim przykładzie, że wszystko jest możliwe. Jest to górnolotne, ale to od nas samych zależy jak patrzymy na siebie i rzeczywistość. Widzisz mrok i ciemność to wydaje się, że tylko takie są barwy rzeczywistości. Jak jednak w tym tunelu pojawi się chociaż promyczek malutki słońca i malutkie światełko i zaczniesz iść za tym to może nie od razu, bo jest to proces, ale zaczniesz zauważać piękne barwy i coraz większe światło i blask w sobie i naokoło. Może wiem dużo, może wiem niewiele, ale jeżeli chodzi o własne doświadczenia to wiem jak to działa. Wiem jak działa umysł. Jeżeli to poznasz to nieważne co się dzieje w życiu to chociaż wiesz o co chodzi. To czy się wygra z mrokiem to zależy od każdego osobno. Jest i Anioł Stróż i Diabeł. Trzeba wybierać kogo i kiedy się słuchać. Jeden wysysa energię, a drugi obdarza energią. Zależy w co wierzymy, bo wtedy tak widzimy wszystko wokół.