Archiwum 26 lutego 2024


MOJE MARATONY
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
26 lutego 2024, 20:03

 

14.09.2014 - MARATON WROCŁAW

 

   Wydaje mi się, że to był najpiękniejszy maraton. Chodzi mi o całe miasto, o ryneczek, o zabytki. Dużo zobaczyłem ciekawego. Bardzo fajna trasa i dość trudna. Zamarzyło mi się pobicie rekordu życiowego, czyli czas w okolicach 4 godzin. Dzień wcześniej ktoś jednak wpadł na pomysł długiego spaceru po mieście. Nie to jednak było przyczyną, że z rekordu życiowego nic nie wyszło. Było po prostu za gorąco jak na maraton. Pamiętam taki długi podbieg do jakiegoś mostu i tam był dopiero 10 kilometr, a ja już byłem tak zmęczony, że wiedziałem, że będzie ciężko. To na tym maratonie zgubiłem gdzieś 2 kilometry ze świadomości. Biegłem coraz bardziej zmęczony i ujrzałem, że jestem na 22 kilometrze... Biegnę dalej i znów widzę 22 kilometr... No nic. Może coś mi się pomyliło, ale jak znów ujrzałem 22 kilometr to uznałem, że już jest ciężko i odpływam. Na szczęście spotkałem miłą panią na 25 kilometrze. 10 kilometrów sobie biegliśmy razem i rozmawialiśmy. Opowiedziała mi pół życia swojego, do tego wszystkie choroby, które miała i ma. Zastanawiałem się jak ona daje radę. Maratończyk powinien być przed biegiem całkiem zdrowy i żeby nic nie bolało. Okazuje się jednak, że wiele osób biegnie z dolegliwościami albo z małymi kontuzjami. Nie wiem czy to hart ducha, głupota czy uzależnienie... Ale ją jednak podziwiałem, że mimo wszystko biegnie. Mało tego. Na 35 kilometrze po prostu mnie odstawiła. We Wrocławiu miałem czas 4:23 więc niewiele szybciej niż w Lęborku, a tam przecież biegłem na samej wodzie i bardzo dużo szedłem. We Wrocławiu jednak pokonał mnie upał. Miałem jednak siłę na swój finisz. Nic nie przebije Dębna, ale tu też pokazałem moc na ostatnich 200 metrach. Znów ostatnie kilometry to marszobieg, przyśpieszenia i rozciąganie. Niektórzy się dziwnie patrzyli jak robię krótkie sprinty, ale przecież chciałem sobie pofrunąć do mety. Tu odcięło mnie na mecie. Byłem tak zmęczony, że nie miałem żadnych myśli. Sobie szedłem i szedłem i szedłem. Coś tam piłem, ale nie dochodziło do mnie nic. Byłem jednocześnie w tym wszystkim i jednocześnie obok tego wszystkiego. Bardzo ciekawe doznanie. Niby wiesz gdzie jesteś, niby widzisz ludzi, widzisz wszystko wokół, ale inaczej. Coś jak w takim transie. Wewnętrzna radość i zero myśli. To mi też uświadomiło jaki to był wysiłek ze względu na ten upał. Organizator też widział, że warunki są bardzo ciężkie i mimo limitu 6 godzin pozwolił wszystkim ukończyć maraton. To był fantastyczny gest i podziwiałem tych ostatnich, którzy słaniali się na nogach, upadali niektórzy, ale podnosili się i szli dalej... Dostawali wielką owację i to też ich niosło. Ci ludzie, którzy za metą po prostu upadali byli dla mnie zwycięzcami. Oni naprawdę pokonali siebie. Rzadko się widzi takie obrazki, bo przecież człowiek przybiega, przebiera się, idzie zjeść, napić się. Tutaj jednak wszyscy co jedli i pili oglądali na telebimie jak Ci ostatni walczą resztkami sił, żeby dotrzeć do mety. Mi przeszło przez myśl, że chciałem pobić życiówkę, ale jak ujrzałem tych ludzi to zobaczyłem prawdziwe piękno walki człowieka. Łzy się aż cisnęły do oczu. Oni przecież nie wystartowali z myślą o jakimś czasie. Oni wystartowali, żeby po prostu pokonać ten dystans. Wiedziałem ile mnie kosztował ten maraton w upale, a co dopiero ich. I wyobraźcie sobie, że zdjęto by ich z trasy po limicie 6 godzin... To niebyłoby ludzkie... Ja jakbym jechał w tym ostatnim samochodzie i miał powiedzieć takiemu człowiekowi, że sorry, ale zostało mi Ci do mety 500 metrów, ale czas się skończył... Nie umiałbym tego zrobić, nie spojrzałbym takiemu człowiekowi w oczy. Jeszcze bym mu sam pomógł dobiec do mety czy dojść. Ci ludzie pewnie pierwszy raz pokonywali maraton. Każdy pewnie miał inną motywację. Nie byli pewnie świetnie przygotowani, ale mieli wiarę, że to zrobią i wielkie marzenie. Kto wie... Może takie pokonanie maratonu pozwoliło im zmienić swoje życie? Może spojrzeli na siebie jak na Wojownika? Może wrócili do domu i powiedzieli tak zrobiłem to. Może ktoś w nich nie wierzył, a oni sami uwierzyli w siebie... Takie momenty pokonania siebie mogą dać bardzo wiele na dalsze życie. Oni byli prawdziwymi Wojownikami, bo podjęli walkę i to do końca, do utraty ostatnich sił. Mieli większą wiarę w swoje marzenie niż pozwalała na to ich kondycja fizyczna. Wszechświat im pomógł również przez organizatora, który zrozumiał, że nie może ich ściągnąć z trasy. Nie może im zabrać marzeń. Na jego miejscu zachowałbym się tak samo. Ludzie robią różne szalone rzeczy, żeby pokazać sobie na co ich stać, żeby uwierzyć w siebie, że pozbyć się blokady umysłu, żeby spojrzeć na siebie i na rzeczywistość inaczej. Maraton jest jedną z takich szalonych rzeczy. Dla tych ludzi właśnie, którzy chcą się zmieścić w limicie 6 godzin. Dla nich celem nie jest żaden czas. Jak już jesteś na trasie zrobisz wszystko, żeby dotrzeć do mety. Widziałem ludzi, których tak odcinało, że mdleli na trasie i tracili przytomność. To jest dopiero walka do końca. Ktoś logicznie myślący stwierdzi, że to niemożliwe, żeby człowiek biegł i nie odbierał sygnałów z umysłu i ciała, że powinien się zatrzymać. Nigdy czegoś takiego nie doznałem, ale na jednym biegu w potwornym upale, a był to półmaraton widziałem tyle osób leżących na chodnikach, słyszałem tyle syren karetek, że pierwszy raz od 15 kilometra na półmaratonie szedłem. Byłem niedaleko takiego stanu. Uczucie oszukania umysłu jest ciekawym doznaniem i zdarza się to często właśnie podczas biegu, który jest albo długi albo jest wysoka temperatura. Wszystko wtedy dzieje się w innym czasie. Czas płynie inaczej.

 

 

12.10.2014 - MARATON POZNAŃ

 

  We Wrocławiu nie udało mi się pobić życiówki więc postanowiłem, że nastąpi taka próba w Poznaniu. Październik, czyli idealna temperatura dla maratończyka. Nie za zimno i nie za gorąco. Przed startem nie wiedziałem, że będzie to mój ostatni maraton. Wiedziałem jedno. Byłem w bardzo wyskiej formie i czułem to. Czasem jednak zdarza się infekcja jak jesteś w wysokiej dyspozycji. Pech chciał, że przyplątała się grypa na tydzień przed zawodami. Ja zamiast odpuścić treningi jeszcze na kilka dni przed maratonem biegałem chory. Moje plany runęły w gruzach. Im bliżej maratonu tym bardziej myślałem czy mam pobiec. Wydawało mi się, że jak pobiegnę zaraz po chorobie to nie będzie to dobre dla mojego organizmu. Mimo to pojechalem do Poznania i w noc przed maratonem spociłem się bardzo mocno. Organizm walczył z infekcją i akurat w dzień startu poczułem się lepiej. Na tyle dobrze, że postanowiłem jednak pobiec. Wiedziałem, że życiówki nie będzie. Bałem się tylko czy organizm sobie poradzi. Wciąż przecież walczył z infekcją. I faktycznie na 10 kilometrze aż poczułem ból w sercu co pokazało mi, że powinienem nie szaleć. Czas 4:25, czyli w normie, ale byłem pewien, że jakbym był w pełni zdrowy to mogłem się zakręcić koło 4 godzin. Trasa sprzyjała i pogoda też. Finisz też oczywiście był, ale najbardziej zapamiętam koleżankę, która debiutowała w maratonie. Ona ogólnie była szybsza ode mnie, ale jednak maraton to maraton. Tutaj nic nie wiesz jak biegniesz pierwszy raz. Było ponad 6000 biegaczy, a ja jej powiedziałem przed startem, że spotkamy się na trasie. Nie wiem ile było na to procent szans, ale fakt faktem, że koło 35 kilometra biegnę i nagle widzę ją idącą z kimś. Bardzo się zdziwiła, że się spotkaliśmy. Też się zdziwiłem, ale widocznie tak miało być. Dzieje się tak czasami albo często, że nie dostrzegamy sygnałów, które nam dają inni. Czasami przypadkowo spotykasz kogoś i czujesz się tak jakbyś znał tę osobę długi czas. Od razu łapiesz fajny kontakt. Możesz kogoś przeprowadzić przez pierwszy półmaraton, możesz być z kimś na jego pierwszym maratonie. Czujesz, że coś Ciebie ciągnie do kogoś, ale nie ryzykujesz. To są takie momenty, że jeżeli nie chcesz dostrzegać sygnałów to coś stracisz na zawsze i nigdy się już nie dowiesz o co chodziło tak naprawdę. Jeżeli patrzysz na siebie źle to wcale nie znaczy, że ktoś inny nie dostrzeże w Tobie czegoś dobrego. Ktoś widzi coś w Tobie czego Ty nie widzisz albo nie chcesz widzieć. Być może coś przegapiłem. Byłem wtedy Wojownikiem, ale czy szukałem Miłości? Może byłem tak skupiony na bieganiu, że uznałem, że to nie dla mnie. Miłość jest jednak dla wszystkich, bez niej jesteśmy uboższi. Czasem jednak ją przeoczymy, a jest tak blisko Nas, a może unikamy jej, bo się boimy np. odrzucenia. Jeżeli jednak nie uczynisz żadnego kroku, żeby się przekonać to zostaniesz z tą niewiedzą do końca życia. Tak czy owak ten maraton kojarzy mi się właśnie z tą koleżanką. Mogło to być nawet nasze ostatnie spotkanie w życiu. Czego tak naprawdę brakowało w mojej krótkiej, ale intensywnej karierze amatora biegacza trwającej koło 3 lat? Chodzi mi tu wyłącznie o zawody. Brakowało mi właśnie miłości. Przeżyłem to dopiero później. Tak czy owak po tym maratonie już startowałem w niewielu zawodach. Tak jakbym zamykał jakiś rozdział mojego życia.

 

 

MOJE MARATONY
Autor: rasmarsom | Kategorie: Sport 
26 lutego 2024, 17:13

 28.09.2013 rok - MARATON PUSZCZY GOLENIOWSKIEJ

 

   Dlaczego zebrało mnie teraz na pisanie o bieganiu i maratonach? Bo nie mogę biegać przez palec u stopy i łydkę. Ból spiętej łydki z rana porównałbym śmiało do bólu podczas maratonu. Potrafię przekraczać progi bólu, bo na tym polega bieganie, ale nie podoba mi się to co się teraz dzieje z moją lewą nogą... Ale do rzeczy. Nie wiem czemu wybrałem ten maraton na debiut. Większość mnie przestrzegała, że jest on bardzo ciężki. Bieganie po lesie tyle kilometrów do najłatwiejszych nie należy. W tamtym czasie nie było jednak dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia. Co ciekawe miałem biec w innych butach, ale bolący duży palec u stopy sprawił, że musiałem założyć inne. Do tej pory biegam w tych butach mimo, że ich stan najlepszy nie jest. Sklejam co mogę, bo moja stopa tak się przyzwyczaiła do nich. Biegałem w nich na każdych zawodach po lesie i różnych terenach, które nie były asfaltem. Trwają ze mną do tej pory te Asicsy, ledwo zipią, ale dają radę. Maraton ten polegał na tym, że były 4 pętle po 10 kilometrów. Ogólnie był też bieg na 10 kilometrów i półmaraton. Wyglądało to więc tak, że po pierwszym okrążeniu kończyli Ci co biegli na 10 kilometrów, a po drugim Ci co biegli półmaraton. Uczestników wielu nie było, a na trzecim okrążeniu biegłem już sam... Maratończyków było tylko sześciedzięsieciu więc to w zasadzie garstka. Poczułem się jakbym biegł na treningu po lesie. Przede mną nikogo i za mną też nie. Po jakimś czasie jednak dogoniłem jednego biegacza. Okazało się, że był to lekarz i na dodatek biegł na kacu. Razem pokonywaliśmy ostatnie 15 kilometrów. Czułem się znakomicie. On niestety słabł coraz bardziej. Widocznie po to mnie spotkał, żeby dać radę. Do tej pory nie wiem czy by nie szedł ostatnich kilometrów. Tak czy owak wspierałem go jak mogłem, siadały mu łydki. Nie miałem żadnego kryzysu większego czy żadnej "ściany" jak to mówią maratończycy. Czas osiągnąłem słaby, bo 4 godziny i 33 minuty. Nie o czas tu jednak chodziło, ale o pokonanie królewskiego dystansu. Kolegę zostawiłem dopiero na jakieś 200 metrów przed metą gdyż chciałem zrobić mocny finisz. Niesamowite jest to jak widzisz linię mety i już wiesz, że dałeś radę. Ja wręcz dostałem "skrzydeł". Widać na zdjęciu jak unoszę się wręcz nad ziemią i tak się czułem. Trzeba ponadludzkiej mocy, żeby ostatnie 100 metrów biec tak jakby się zaczynało. Grozi to nawet kontuzją, bo przecież mięśnie i ścięgna są obolałe i ponaciągane. Czy myślisz o tym w takim momencie? Jesteś na takiej euforii, że zrobiłeś to, że chcesz pofrunąć na metę. Cudowne uczucie. Uczucie spełnienia. Kolega dobiegł na metę wolniej i rzucił mi się w ramiona dziękując. Czuł, że jakby biegł sam mógłby nie dać rady. Takie historie są częste na zawodach czy maratonach. Ludzie, którzy nigdy się nie znali i są dla siebie obcy stają się nagle najważniejsi dla Nas. U nas to było 15 kilometrów. I to jest piękne. To jest najpiękniejsze w człowieku o czym często zapominamy. Bezinteresowna pomoc. Tu akurat ja byłem dla niego wsparciem duchowym. Kto wie czy gdybym mu nie pomagał to by mi się tak dobrze biegło. Kto wie co by było jakbym biegł samotnie? Może wtedy ja bym nie dawał rady. Wspólna podróż jest zawsze ciekawsza. Rozmawiając odganiasz złe myśli. Nie skupiasz się ile do końca, nie zagłębiasz się w swoje myśli. Do tego masz misję. Pomóc komuś kto potrzebuje pomocy. Pamiętam też taki ból nóg, że nie mogłem zejść po schodkach za metą. Nigdy wcześniej nie czułem jednak takiej radości, że wszystko mnie boli i ledwo chodzę. Dziś też ledwo chodzę i z bólem, ale akurat pozwala mi to go znosić, bo pamiętam bóle na maratonach, po nich i przez kolejne parę dni. Byłem bardzo zbudowany debiutem i nabrałem apetytu na więcej. Jak pokonasz pierwszy maraton to chcesz to poczuć znów. Dla mnie to nie były zwykłe biegi, ale prawie, że walka o przetrwanie. Myślę, że ludzie, którzy biegają powyżej 4 godzin tak do tego podchodzą. Chcą po prostu pokonać maraton, nieważne jak. Czy po tym pierwszym maratonie mogłem się nazwać Wojownikiem? Myślę, że tak, bo droga do tego była bardzo ciężka. Tylko ja wiedziałem i mój las ile trudu, znoju, potu, bólu to kosztowało, ale było warto. Finiszując czułem się jak we śnie. W głowie miałem jedną myśl. Zrobiłem to o czym nie śmiałem nawet marzyć. Marzenia są po to, żeby je spełniać. Jak wierzysz w to, masz serce do walki i mocnego ducha to zrobisz to nawet jak po drodze pojawią się wątpliwości. Zawsze takie myśli się pojawią. Pojawi się strach i niepewność, ale jak to pokonasz, bo na tym to polega. Strach nie polega na tym, żeby go nie czuć, ale żeby mimo strachu zrobić to o czym się marzy. Jeżeli go pokonasz okaże się, że miał on tylko wielkie oczy. Jak stawiasz pierwszy krok na maratonie to strach mija, bo zaczynasz walkę. Wtedy wojownikowi wszystko sprzyja. Wszechświat czy Boskość widzą, że Wojownik miał obawy i niepewność, ale jednak rozpoczął walkę nie wiedząc co go czeka. Kto wie... Może ten lekarz zjawił się na mojej drodze, żebym nie zapętlił się we własnych myślach, żebym nie myślał o sobie. Może to spowodowało, że biegło mi się świetnie. Nie wiesz kiedy trafisz na duszę, która Ci pomoże albo której Ty pomożesz...

 

 

  06.04.2014 - DĘBNO MARATON

 

  Wielu maratończyków uważa, że pierwszy maraton powinno się biec w Dębnie. Trasa jest łatwa więc można wykręcić również rekord życiowy. Kolejnym plusem jest to, że to jest pierwszy większy maraton na wiosnę. Wszyscy są głodni biegania po zimie. Wielu ma niepewność czy kilometry zrobione zimą dały odpowiednią formę. Przed pierwszym maratonem zrobiłem sobie bieg na 30 kilometrów, przed Dębnem nie miałem na to czasu ani siły. Zimą trenowałem w zasadzie raz w tygodniu. Byłem listonoszem więc nogi dostawały w kość codziennie. Jedynie w środku tygodnia przed pracą robiłem sobie krótką przebieżkę może 30 minutową z różnymi przyśpieszeniami. W celu pobudzenia krążenia. W niedzielę zawsze robiłem sobie bieg po lesie 10-kilometrowy. To było moje całe przygotowanie do maratonu. Oczywiście codzienne chodzenie, chodzenie po schodach też wzmacniało mięśnie, ale sam trening biegowy był niewielki. Przed startem mówiło mi paru chłopaków, że za mało kilometrów zrobiłem zimą. Tyle, że ja codziennie z listami robiłem wiele kilometrów. Tak czy owak czułem się świetnie przed startem, byłem bardzo świeży. Nic mnie nie bolało. Czułem formę. Nie miałem jednak pojęcia czy starczy to na maraton. Liczyłem się z tym, że skoro nie biegałem na treningach nawet 20 kilometrów to może mnie odciąć w pewnym momencie. Miałem to jednak gdzieś. Nie miałem żadnych oczekiwań, żadnego parcia na czas. Chciałem tylko biec jak Forrest Gump. Nie dbałem o to kiedy mi braknie sił. Byłem przygotowany, że mogę nagle stanąć na jakimś kilometrze. To był mój najlepszy maraton w życiu w zasadzie bez wielkiego przygotowania. Może to ta świeżość, zero oczekiwań. Nie wiem. Wiem, że pierwsze 20 kilometrów leciałem jak na mnie bardzo szybko. Nawet kolega krzyknął, że za szybko biegnę. Ja jednak szedłem na całość. Tak po prostu się czułem fantastycznie. Nigdy nie myśl na jakimkolwiek biegu czy jakichkolwiek zawodach, że może za szybko, że może spuchnę... Im więcej analizujesz tym gorzej. Ja zawsze zaczynałem wolno swoje biegi i przyśpieszałem po połowie dystansu. Rekord jednak na półmaratonie wykręciłem dzięki koleżance, która zmieniła mi program w umyśle. Powiedziała mi Marcin ruszaj od startu tempem 5 na kilometr. Ja pomyślałem sobie w głowie, że przecież takim tempem padnę na 10 kilometrze, ale wiecie co... Dzięki niej zaryzykowałem. Pomyślałem sobie a co mi tam, zobaczymy. I faktycznie trzymałem się między 4:50 a 5:10 na każdym kilometrze prawie do końca. Odcięło mnie bodajże 2 kilometry przed metą, ale wiedziałem, że pobiję rekord życiowy. Gdyby nie ona pewnie bym zaczął między 5:10 a 5:20 na kilometr i potem od połowy bym przyśpieszał. To mi pokazało, że jak czujesz się w formie idź na całość. Jak czujesz, że to jest twój dzień to nie myśl tylko biegnij. Wtedy zaczynają się dziać cuda. I ja tak miałem w Dębnie. To był mój dzień po prostu. Dopiero na 35 kilometrze spotkałem "ścianę". Było pamiętam dość ciepło, może trochę za ciepło. Przy bufecie poczułem, że nie mogę już biec... Nogi miałem silne, ale jakby organizm się zbuntował. Troszkę mnie to rozczarowało, ale z drugiej strony leciałem szybko od początku i widocznie to był kres. Potem już tylko troszkę biegłem, troszkę szedłem. Starałem się robić przyśpieszenia i rozciągać nogi na ile się da. Szykowałem się na finisz. Mocno zacząłem, a chciałem skończyć z przytupem. Na 300 metrów przed końcem ujrzałem cel, czyli metę. Mimo, że to była już czwarta godzina maratonu to ludzi dopingujących było sporo. Ja wbiegłem na metę jako 1272 uczestnik z czasem 4:09:59 co okazało się do dziś moim rekordem życiowym. Tego finiszu nie zapomnę jednak do końca życia. Na szczęście mam sporo fotek z tego finiszu gdzie widać jak się rozpędzałem. 200 metrów przed metą zacząłem przyśpieszać. Zacząłem mijać wszystkich. Ostatnie 100 metrów to po prostu gnałem. Pamiętam tylko głos spikera , który wyczytał moje nazwisko i zwrócił uwagę na to skąd ja mam jeszcze tyle sił. Widziałem ludzi, którzy podnieceni klaskali. Ja biegłem coraz szybciej i szybciej. Musiało to wyglądać imponująco. Mijałem innych jak tyczki slalomowe. Czułem się tak jakbym właśnie wygrywał ten maraton. Finisz jak ze snu. Za metą prawie zwymiotowałem. Nie wiem jak szybko biegłem, ale jak koledzy do mnie podbiegli krzycząc, że wygrałem tym finiszem to znaczy, że faktycznie szybko biegłem. Zawsze na każdym biegu robiłem finisz mocny, ale na maratonie jest to coś wyjątkowego, bo przecież skąd masz jeszcze wziąć siły na to? Ludzie człapią do mety. Meta jest oddechem ulgi. Dla mnie widok mety na maratonach rozbudzał we mnie jakąś nieziemską siłę. Coś co przeczyło logice. Na szczęście nic mi nie poszło, ani żaden mięsień ani ścięgno. Ten spiker, ci ludzie klaszczący sprawiali, że ja wciąż przyśpieszałem. Czasami jest tak, że jak coś zrobimy takiego nieoczekiwanego to sami jesteśmy w szoku na zasadzie skąd mi się to wzięło? Czy to napewno ja zrobiłem? Nieważne, które zajmujesz miejsce, ale jak zrobisz coś wyjątkowego to czujesz się jak zwycięzca i takie wspomnienie zostaje do końca życia. Teraz jak patrzę na te zdjęcia to jakbym przeniósł się w czasie i poczuł to... Może już nigdy nie zrobię takiego finiszu, ale już nie muszę. Bo ja już miałem SWÓJ MARATON I FINISZ ŻYCIA. Licząc wszystkie wspomnienia z zawodów to myślę, że Dębno i finisz są na pierwszym miejscu. Ja nawet dobrze nie widziałem kogo mijam ani ludzi dopingujących. Byłem tylko ja i meta, która się zbliżała. Czy można to nazwać czymś czego nie ogarnia umysł? On nie miał w tym momencie nade mną żadnej kontroli. Z pewnością jak się rozpędzałem to miałem w głowie, że chcę zrobić fajny finisz, ale przecież nie wiedziałem na co mi nogi pozwolą. One mnie jednak niosły i niosły. Dla mnie samego to było zaskoczeniem i to było dlatego takie piękne. Najpiękniejsze są chwile kiedy umysł nam mówi coś innego, a my go nie słuchamy i robimy to o czym marzymy w danej chwili. Spontanicznie poddajesz się temu cokolwiek to jest. Zwalniasz blokadę i do dzieła. Wtedy łączysz się ze Wszechświatem i siłą wyższą, która Ciebie prowadzi. Prowadzi Twoje serce, duszę i ciało. Poddajesz się temu stanowi. Umysł jest zwolniony na tę chwilę ze swojej roli. W momencie finiszu nie miałem żadnych myśli. Tylko Ja i linia mety. Nic się nie liczyło, nic, a nic. Jak często w życiu czujemy taki stan, że jesteśmy Wszechpotężni, że w danym momencie możemy wszystko? To jest wtedy ta energia z którą się łączymy omijając umysł. Nie zdarza się to często, ale warto pamiętać takie chwile.

 

 

  22.06. 2014 rok - MARATON LĘBORK

 

   Jednym z głównych celów maratończyka jest zdobycie "Korony Maratonów". Składa się na to pokonanie 5 maratonów w jednym roku. Ja tego nie uczyniłem gdyż w jednym roku kalendarzowym pokonałem 4 maratony, ale pierwszy maraton biegłem 28.09.2013 roku, a piąty 12.102014 roku więc tak czy owak zajęło mi to rok. Do tego nie pokonałem 5 maratonów, które trzeba przebiec, żeby dostać koronę. Ja pokonałem inne... I dla mnie to jest moja "Korona Maratonów". Co ciekawe maraton w Lęborku był ostatnim, który się odbył. Była to ostatnia edycja. Najtrudniejszy maraton jaki biegłem nie mając o tym świadomości. Ponad 500 zawodników więc liczba skromna jak na maraton. Okazało się, że większość to byli żołnierze. Nowością też było badanie lekarskie. Lekarz orzekał czy nadajesz się do startu. Po osłuchaniu mnie i sprawdzeniu pulsu stwierdził, że mój organizm jest niewytrenowany... Ja miałem za sobą już dziesiątki startów na zawodach i przebiegnięte dwa maratony. Zdębiałem jak to usłyszałem, ale jednak podpisał mi zgodę na bieg. Na każdym maratonie większym są bufety co parę kilometrów z wodą, czekoladą, cukrem, bananami, colą. W Lęborku nie było bufetów... Każdy sam sobie przygotowywał jedzenie z karteczką i po prostu na bufecie brał co przygotował. Dla reszty była tylko woda i woda z izotonikiem. Byłem człowiekiem małej wiary i nie dopuszczałem takiej myśli, że może nie być bufetu dla wszystkich... Rano zjadłem jakąś drożdżówkę, z dwa banany i to wszystko... Koleżanka mnie ostrzegała, żebym sobie wziął chociaż jakiegoś batona, bo nic nie dadzą. Przekonałem się o tym na własnej skórze dość szybko. Nie pamiętam ile tam było podbiegów, ale wydawało mi się, że jeden się kończył to zaczynał się drugi. Wszystko po asfalcie, ale te podbiegi były bardzo długie. Na 10 kilometrze była woda i izotonik. Pomyślałem sobie, że może za wcześnie, że powiedzmy może na 15 czy 20 kilometrze będzie coś do zjedzenia... Moje marzenia runęły na 20 kilometrze gdy ujrzałem tylko znów wodę i izotonik... Skosztowałem z bezsilności i bezradności izotonik, ale aż mi się cofnął... Postanowiłem więc biec na samej wodzie. Spotkałem koleżankę na trasie, która wzięła batona ze sobą i spytałem czy ma go jeszcze. Oczywiście nie miała go już. Na maratonie ważne jest, żeby jeść. W Dębnie schudłem 5 kilogramów przez 4 godziny. Co ja miałem jednak zrobić w Lęborku? Wiedziałem, że padnę dość szybko. Nie miałem na czym już biec. Zero paliwa. Na dodatek te podbiegi wchodziły mocno w nogi. Wiedziałem, że po 20 kilometrze kwestią czasu jest kiedy zacznę iść. Nie pamiętam już kiedy mnie odcięło. Bodajże zaraz po 30 kilometrze. Zdarzył się jednak mały cud jak to na maratonach gdzie ludzie sobie pomagają. Pewien biegacz poczęstował mnie trzema kostkami czekolady. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej ani później cieszył się z czekolady. Wiedziałem, że jakoś bardzo mi to nie pomoże, ale zawsze to lepsze niż sama woda. Wzmocniło mnie to też jakoś mentalnie i starałem się biec ile mogłem i na ile pozwalała energia. Jakoś dotrwałem do mety, ale końcówka dłużyła się niemiłosiernie. Spytałem się jakiegoś biegacza czego tak mało ludzi tu startuje, a on, że dlatego, że jest ciężko. To prawda. Miał rację. Podbiegów było mnóstwo na trasie. 4:24 to był mój czas więc w tych warunkach uznałem to za wielki sukces. Na żadnym maratonie tyle nie szedłem co w Lęborku. To była prawdziwa walka o przetrwanie na samej wodzie i 3 kostkach czekolady, a podobno jak stwierdził lekarz, mój organizm był niewytrenowany. 4 i pół godziny prawie bez jedzenia i jednak dałem radę. Szkoda, że nie spotkałem tego lekarza na mecie. Jakoś nie padłem po drodze, a powinienem bez dostarczania organizmowi energii z pożywienia. Nie zapomnę jednak tego uczucia na 20 kilometrze jak ujrzałem brak jedzenia na bufecie. Wtedy moje siły dodatkowo osłabły i wiedziałem już co mnie czeka. Agonia... Warto było się jednak przekonać ile mogę biec na samej wodzie. To też jest doświadczenie... Bolesne, ale jednak... Wszystko to sprawiło, że to był jedyny maraton kiedy czułem niemoc i bezradność. Nawet finiszu nie zrobiłem, bo nie miałem z czego już. Od 20 kilometra cel był prosty. Biec jak najdłużej się da, a potem iść i troszkę podbiegać.